Żelazny elektorat

2011-03-05 09:41

 

Pojęcie „żelaznego elektoratu” wraca echem coraz bardziej słabnącym od jakiegoś czasu. Nacisk polityczny jest dziś bowiem „przyłożony” na swoiste utowarowienie marki partyjnej i gadgetów udających program polityczny.
Marka polityczna jest budowana identycznie jak marka towarowa czy pozycjonowanie firmy-producenta. Z wykorzystaniem „manuali” z instrukcjami postępowania oraz rozmaitych „copyright-ów”, czyli bon-motów, zawołań i podobnych „metek”.
Gadgety polityczne mieszczą się zawsze w aktualnie „wypracowanej rynkowo” konwencji. Wszyscy wiemy, że któregoś lata modne stają się długopisy i spinacze, kiedy indziej zaś – kubki i kalendarze. Podobnie jest z elementami udającymi program polityczny: „na tapecie” medialnej i zebraniowej są dziś sprawy długu i wojny, jutro zaś – afery i goły polityk w Egipcie.
Zabawa w marki i gadgety polityczne obliczona jest na szybko mijającą pamięć wyborców i popleczników: ma to działać jak kolorowe czasopisma dla znudzonych i zblazowanych: powtarzalne są tylko socjotechniczne schematy, zaś zdarzenia, opinie, komentarze, osoby – idą sypką lawiną, te dzisiejsze spychają w niebyt te wczorajsze. Nie pomogą groźby czujnych internautów: pamiętamy, coś obiecał i coś robił, przypomnimy.
Odkryty i obnażony przeze mnie już dawno koncept Dziongo-Bongo mówi, że można zmieszać trociny z kremem, uzyskać certyfikat o nieszkodliwości – i skutecznie sprzedawać jako pożądany produkt batonikowy: liczy się bowiem nie treść, ale kampania promocyjna, w wyniku której po jakimś czasie większość ludzi ma swoje życie za nudne, ponure i bezsensowne, jeśli nie zjedzą Dziongo-Bongo raz dziennie.
Dzisiejsze kampanie wyborcze sprzedają polityków i partie jak takie Dziongo-Bongo właśnie.
A jednak pojęcie „żelaznego elektoratu” nadal ma swój społeczny sens. Nawet w tej nowej, dziongobongowatej rzeczywistości wyborczej.
Wyobraźmy sobie, że jakiś myślący po gospodarsku polityk czy „duży biurokrata” otacza się swoimi ludźmi wszędzie, gdzie go los rzuci: ustawia ich na różnych podwładnych stołkach, powołuje dla niektórych nowe stołki, przepycha przez procedury ich rozmaite projekty, wstawia się gdzie trzeba za nimi i za ich latoroślami oraz krewnymi i kochankami. Reaguje na ich potrzeby. Udając zawsze, że to są działania „normalne”, że po prostu spełnia swój wyborczy obowiązek wobec zwykłych, statystycznych ludzi.
Każdy z tych, kto doznaje dobrodziejstw od takiego człowieka – czyni podobnie „dalej, w dół”, jeśli tylko pozwala mu na to zajmowany „stołek”.
Możecie sobie teraz wyobrazić, co się stanie, jeśli tego „dużego biurokratę” pozbawi się funkcji? Ten kto go zastąpi – powolutku pozwalnia, wyruguje, zmarginalizuje wszystkich, którzy dla poprzednika byli „swoimi”, a dla niego nie są, on ma nowych „swoich”. Nagle dziesiątkom, setkom, nawet tysiącom ludzi może się stać krzywda, z dnia na dzień zdestabilizuje się ich pozycja towarzyska, możliwości dochodowe i możliwości „kręcenia lodów” na boku.
A żyć przecież trzeba!
Oto dlaczego „zdolni gospodarze” zawsze wylądują na czterech łapach: są atrakcyjni dla wszystkich, których kiedyś „obsłużyli”, ale też są atrakcyjni dla grających w polityce koterii i kamaryl. Bo dysponują głosami.
Cóż to jest głos? To jest nadzieja, że kiedy „mój” wygra, to – jak zawsze – pozwoli mi urządzić się gdzieś. Nieważne gdzie. W zamian wybaczam mu, że jest aferzystą, cudzołożnikiem i krętaczem, widocznie tak musi, ale przecież nie mam innego, który po sukcesie wyborczym zadzwoni i powie: „chodź, pogadamy, jesteś mi potrzebny”. Inni mnie nie znają, on mnie ma w swoim kajecie, w pamięci telefonu. Dlatego zawsze postawię na niego.
I zadbam, by mnie nie wykreślił z pamięci. Pozwolę sobą rządzić po pańsku, byłem trwał jako jego „rezerwa kadrowa”, byle się do mnie nie zniechęcił.
Właśnie taki feudalizm kreuje żelazny elektorat. Ten jest mało podatny na Dziongo-Bongo, na marki i gadgety polityczne.
Każdy wie, że są w Polityce ludzie nieusuwalni, niezatapialni. Oj, nie dla swoich cnót, a właśnie dlatego, że po gospodarsku dbali o to, by rozkwitał ich żelazny elektorat. I że byli sprawiedliwi nie przy szali winien-ma, tylko w kalkulacjach „komu ile dać, żeby się zgadzało”.
Żelazny elektorat – sumowany przez „dużych biurokratów” i „znacznych polityków” – rośnie w miarę jak Państwo (i w ogóle Polityka) wciągają w swoje tryby rozmaite publiczne aktywa. Naiwni głupcy mogą do woli gardłować o decentralizacji, o tanim państwie, o walce z biurokratyzmem., o oddolności i samorządności, o swobodzie zrzeszania się, swobodzie przedsiębiorczości i swobodzie inicjatyw publicznych, na koniec o swobodzie wypowiedzi. Nawet nie mogą przewidzieć, skąd dostanie kuksańca, i to od ludzi oddolnych, w których interesie gardłuje. Bo pajęcze nici uzależnień nie są tak jawne, jakby to miało być.
Dopiero, kiedy na skutek jakichś tąpnięć gospodarczych nagle zmienia się mapa politycznych wpływów, kiedy nagle duża zbiorowość traci swoją stabilność życiową i dostrzega, że „u spódnicy” konkretnego „biurokraty” nic już nie uzyska – przestaje być żelaznym elektoratem: tych można mamić w trybie Dziongo-Bongo, bo jak kania dżdżu łakną załapać się inną drogą, innym kanałem towarzyskim.
To dlatego czasem zmienia się wręcz „ustrój” jakiegoś obszaru publicznego (zawsze się to podeprze jakimś dogmatem ideolo), bo zmiany „ustrojowe” wytrącają jednym możliwość „gospodarowania stołkami i dobrami” – innym zaś wręczają te „odzyskane” możliwości.
Oto istota rywalizacji politycznej, proszę ja was.
A teraz przyjrzyjcie się spokojnie procesowi układania list wyborczych…

Kontakty

Publications

Żelazny elektorat

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz