Żyć prawdziwie, myśleć szczerze

2011-11-05 08:22

 

Kiedy podróż spod Warszawy do przygranicznych Sejn i z powrotem trwa bez mała 22 godziny, jest czas, by obejrzeć z bliska zabraną do pociągu książkę, z jej prawie 400 stronami.

 

To książka Andrzeja Zybertowicza, postaci, która z toruńskich gabinetów akademickich wynurzyła się na kilka lat „na powietrze polityczne” i współ-budowała koncept IV Rzeczpospolitej.

 

Nie będę recenzował tego zbioru artykułów i wywiadów z Profesorem. Niech wystarczy zapewnienie, że nie mogłem się oderwać od lektury. To nie jest książka naukowa, nie musiałem przebijać się przez suchą siatkę pojęciową, raczej czułem się jak turysta prowadzony pośród meandrów świata, który odkrywałem jako znajomy tym bardziej, im więcej w nim przebywałem.

 

Wspomnienia.

 

W pierwszej połowie lat 80-tych, jakieś 2-3 lata po „wybuchu” stanu wojennego, zostałem przez „obóz niepokornych” wystawiony do wyborów na funkcję przewodniczącego Ogólnopolskiej Rady Nauk Społecznych, akademickiego ruchu kół naukowych i młodych naukowców oraz uczelnianych periodyków, obejmującego kilka tysięcy kół i tyleż początkujących uczonych. Mimo oporu i kreciej roboty „aparatu” – dostałem 2/3 głosów, co oznaczało, że „szara masa młodej inteligencji” na coś liczyła.

 

Równolegle współ-organizowałem Akademię Młodych – federację kół naukowych, klubów dyskusyjnych i podobnych inicjatyw. Obie organizacje – afiliowane z konieczności przy organizacjach młodzieżowych.

 

Wtedy to poznałem Andrzeja (pozwalam sobie na poufałość). „Mój” ruch skupiał ludzi z buzującymi mózgoczaszkami, które nie umiały i pewnie nie chciały precyzyjnie oddzielać tego co naukowe i tego co emocjonalnie polityczne. Stąd często ja albo ktoś z „moich przybocznych” tłumaczyliśmy się przed instancjami z tytułów konferencji, z osób tam zapraszanych, z tego kto, z kim, na jakiej podstawie, kiedy…

 

Nie, nie czuję się kombatantem „wielkiej sprawy intelektualnej i społecznej”. Robiłem to, co lubię robić do dziś, oby każdy miał tę szansę, nawet jeśli okraszoną kłopotami stwarzanymi przez sekretarzy i donosicieli.

 

Byłem w tym czasie optymistą po doświadczeniach. W organizacjach młodzieżowych w najlepsze trwały zapasy betonowych metod Matki Partii i spontanicznych poszukiwań formuły społecznej autorstwa nader młodych menedżerów, naukowców, animatorów kultury i turystyki, dziennikarzy, przywódców środowisk różnych branż. Choć marzyłem o karierze ogromnej – nie umiałem się wpasować w beton. Podkreślam, nie umiałem, i nie ogłaszam tego z dumą, bo gdyby mi się udało – pewnie miałbym dziś łatkę aparatczyka-postkomucha, nienajlepszą, zwłaszcza ze pozbawioną rytu ideowości, wbrew pozorom.

 

Taki to optymista-aktywista został dość szybko obalony, i to boleśnie. Zdołałem uruchomić kilka poważnych inicjatyw (moją dumą jest cykl Socjalizm a Rynek, 1985-6-7, w SGPiS), uratować kilka „nie moich” (np. Letnia Szkoła Nauk Społecznych, wędrująca po ośrodkach akademickich), podtrzymać kilka wydawnictw (np. Humanistyka i Klasy). Nie sam przecież, ale wypinam pierś jako Przewodniczący.

 

Siebie nie uratowałem, choć wylądowałem miękko: w Warszawskim Centrum Studenckiego Ruchu Naukowego. Tam nadal wyżywałem się w swoich pasjach konferencyjno-wydawniczych. Jako margines

 

Zapamiętałem z tamtych czasów rozmaite niejasności i nieporozumienia (pośród ogólnej masy bardzo twórczych relacji z nimi), które wydawały mi się koleżeńskimi, ale miały charakter głębszy. Odważam się wymienić niektóre nazwiska: Sławek Prząda, Piotrek Górecki, Andrzej Zasieczny, Krzysztof Jasiecki, Mirek Czerny, Romek Grynienko, Piotrek Bołtuć, Krzysztof Dziurzyński, Antek Dragan, Andrzej Kratiuk (dwaj ostatni spoza tego ruchu, podobnie jak Jarek Pachowski). W innej organizacji młodzieżowej: Darek Klimaszewski, Marcin Krzemiński, Wiesław Huszcza, Marek Goliszewski. Dziesiątki innych.

 

Nie, nie obciążam ich niczym, podkreślam to silnie. Ale pamiętam, że pośród koleżeńskich atrakcji , wesołości, figli, sporów, wyścigów po nie-wiadomo-co, od czasu do czasu spotykały mnie od nich całkiem inne bodźce, które odbierałem jako ukłucia. Z jednym z nich miałem długo wspólny pokój w akademiku – ale nie zmieniało to dwuznaczności. Tych, o których dziś pisze Andrzej Zybertowicz: ARGI (antyrozwojowe grupy interesów), ale wtedy nie były aż tak „wyrobione”. Dziś są to ludzie w większości szanowani i doceniani w swoich miejscach aktywności, z tytułami lub funkcjami publicznymi, rolami medialnymi.

 

Wtedy znali (po co dawali o tym znać?) rozmaite sekretne drobiazgi z mojego życia prywatnego, których chciałem się wstydzić, a przynajmniej mnie one krępowały. Takie zwykłe sprawy, ale świadczące o tym, że nie byłem całkiem w porządku wobec spraw i ludzi, zajęty sobą. Nie wahali się ich używać wprost lub omykiem. Operowali nimi wspólnie i w porozumieniu, choć pozornie w rozsypce i przypadkiem.

 

Dziś widzę to chyba dojrzalej, łącznie z moją błysk-karierą od starosty roku na uczelni po przywództwo ruchu naukowego. Mam swój język opisu i analizy.

 

Andrzej był przy tym wszystkim obecny, choć nie w „oku”, jako prześmiewca czegoś, co dziś nazywam ustrojem, porządkiem konstytucyjno-publicznym. On już wtedy nie był optymistą, raczej „Szpotańskim-inaczej”.

 

Był bowiem już wtedy nakręcony, niepokojąco, antysystemowo. Ja jeszcze myślałem o karierze. Było w nim coś z dreszczowca, mrocznego i zaczepnego. Był jak rzep skrzeczący listopadową nocą. Czytając jego dzisiejsze książki mam pewność, że to wtedy układał sobie rzeczywistość PRL-owską w sposób, który łatwo później przeniósł do naukowo-filozoficznego opisu III Rzeczpospolitej.

 

Dziś Andrzej imponuje mi mocą konsekwencji, gorzkiej i ponurej, ale podpartej Prawdą badawczą i moralną Racją, która tchnie z jego zdań prostych, dosadnych i odważnych. Nadal jest „dziki i nieprzystosowany”. Oczywiście, dawno już się nie widzieliśmy, o koleżeństwie nie ma mowy ze względu na jego oczywiste „zatarcie” upływem czasu, a także choćby z tego powodu, że kudy mi do niego!

 

Jeszcze raz podstawię żabią nogę do podkucia: różnica między nami jest taka, że ja prapoczątek wszystkiego widzę w asocjacjach ekonomiczno-gospodarczych, Andrzej zaś stawia na analizę polityczną (struktury) i socjologiczną (interesy).

 

Udaje mi się, jak dotąd, unikać cytowania Andrzeja z jego ostatniego zbioru, który pochłonąłem niemal jednym tchem. Ale zakreśliłem w tej książce kilkadziesiąt jego autorskich pojęć i sformułowań, godnych używania. Myślę dziś tak jak on (z zachowaniem proporcji), choć u progu przemian transformacyjnych buszowaliśmy po innych ogrodach. Mój teren łowiecki (działka uprawna?) okazał się tym, który to co naziemne utracił w zgniliźnie, zachwastach i próchnie, ale w warstwie korzeni nadal trwa i niebezpiecznie się rozrasta. Jego zaś ogród, zrazu kwitnący pełną nadziei zielenią i barwami oczekiwanego szczęścia – został metodą „korzenną” skażony chorobą, której na imię Układ. Tą przeniesioną cichymi kanałami z mojego ogrodu, w którym zresztą nie znalazłem dla siebie miejsca.

 

Dobrze jest, że z „mojego” ruchu pozostali nie tylko tacy, którym miła jest piszczykowsko-ekspercka droga ku sławie.

 

Na ręce Andrzeja składam podziękowanie takim jak on.

 

 

Patrz: Andrzej Zybertowicz, „Pociąg do Polski, Polska do pociągu”, Prohibita 2011.