A gdybym był decydentem

2018-04-28 17:24

 

Mówimy o człowieku-polityku, czyli o decyzjach podejmowanych w sercu-duszy-umyśle-sumieniu, jednoosobowo, choć „w związku z…”. Bo słowem „decydent” określa się również zespół związany procedurą (np. zarząd, rada, sztab), a nawet instalację logistyczno-techniczną wmontowaną w żywioł spontaniczny, reagującą porządkująco na ruch tego żywiołu.

Słownik Języka Polskiego podaje akurat taką definicję „decydenta”, która zniechęca nawet do zastanawiania się: >urzędowo: osoba mająca prawo lub obowiązek decydować o czymś z racji piastowanego urzędu, pełnionej funkcji; decernent, referent, dysponent, prominent<.

Każda społeczność (konstelacja ludzka) ma taką osobę „w związku z”, która stanowi Decydenturę, czyli urząd-organ-służbę-legislację: wyposażona jest w nią rodzina (patrz: głowa rodziny), sąsiedztwo (patrz: sołtys), grupa (patrz: wodzirej), organizacja (patrz: prowodyr), firma (patrz: szef), środowisko (patrz: prominent), kościół (patrz: guru), struktura (patrz: dowódca), itd.

Podstawową rolą decydenta (człowieka „w związku z”) jest przedsiębiorczość, rozumiana nie tak trywialnie, jak to wyobrażamy sobie potocznie, ale wszechstronnie: przedsiębiorczość społeczna (celowe i stanowcze działanie wedle racji społecznej), kreatywna (np. naukowa, artystyczna), biznesowa (trzymająca się kalkulacji-bilansowania). Przedsiębiorczość decydencka ma ten szczególny charakter, polegający na „zagospodarowywaniu” wszelkiej innej przedsiębiorczości, wciąganiu jej w Decydenturę.

Jeśli np. przedstawicielka środowisk prawniczych mówi o nich (i o sobie), że „jesteśmy kastą szczególną” – to mówi właśnie o Decydenturze: nie każdy radca-sędzia-prokurator-adwokat jest szafarzem dóbr-wartości-możliwości prawniczych, ale każdy jest „spółdzielcą” oddającą swoją połać przedsiębiorczości środowiskowemu decydentowi, ten zaś – korzystając ze swojej charyzmy, autorytetu, z tego że jest luminarzem – kreuje wokół siebie przedsiębiorcze otoczenie o konkretnej strukturze (hierarchii dziobania), za pomocą którego zawiaduje niepodzielnie całym środowiskiem.

 Pełno w tym wszystkim subtelności (trzeba mieć zatem i wprawę, i smykałkę, i doświadczenie, i profesjonalizm, i narzędzia – ale też osobowość władczą), ale finał jest taki, że z prostych relacji międzyludzkich zawiązuje się to, co zwykliśmy nazywać WŁADZĄ. Decydent jest zatem nosicielem i zarazem wyrazicielem Władzy. I marny to decydent, który swoją władzę czerpie wyłącznie z koincydencji instytucji formalnych (np. z mianowania-powołania), a nie z ról społecznych takich jak głowa rodziny, sołtys, wodzirej, prowodyr, szef, prominent, guru, dowódca.

 

*             *             *

Oto dlaczego w tytule notki występuje słowo „gdybym”. Pełniłem „od małego” w życiu rozmaite funkcje kierownicze: drużynowy, kapitan, komendant, dyrektor, prezes, przewodniczący, kierownik, dowódca – ale mam temperament refleksyjno-krytyczny, można powiedzieć też, że „skórę mam niegrubą”, więc nawet „stojąc na czele” wykonuję raczej figurę gimnastyczną (tak jak „stanie na lewej ręce”) niż polityczną (wdrukowywanie w rzeczywistość faktów, działań i wyobrażeń z wykorzystaniem Władzy).

Zresztą, w środowisku (na)zwanym kiedyś „grupą trzymającą władzę” został wczoraj (piątek, 27 kwietnia) przewodniczącym człowiek o podobnym temperamencie, który również kierował dużymi, rozległymi przedsięwzięciami, a nawet był prezesem TVP – a jednak to nie on jest od przedwczoraj Decydentem, tylko należy do (ścisłego) grona tych, którzy swoją przedsiębiorczość przyłączyli do „gospodarstwa” zawiadywanego przez rzeczywistego decydenta tego środowiska.

Tu docieramy do sedna: wielu ludzi znanych jako „kumaci” nie umie np. „wybaczyć” Jarosławowi Kaczyńskiemu, że jest rzeczywistym, niekłamanym, niemalowanym decydentem, choć formalne swoje funkcje kierownicze ogranicza do minimum. Bo nie chcą przyjąć do wiadomości, że on – to głowa rodziny, sołtys, wodzirej, prowodyr, szef, prominent, guru, dowódca. Nawet jeśli nie jest członkiem rodziny nuklearnej, nawet jeśli nie ma „stopnia” Komendanta-Naczelnika – to jest dla formacji rządzącej dziś Polską (Krajem i Ludnością) rzeczywistym i niepodważalnym decydentem.

Resztę w tej sprawie pozostawiam psychologom społecznym, cybernetykom, socjologom.

 

*             *             *

Gdybym był decydentem – zadbałbym o to, by „ludzie-naród”, w zdecydowanej (sic!) większości oczekujący na „pchnięcia” systemu-ustroju w jakimś kierunku (by potem to skrytykować lub przyjąć jako „tak się sprawy mają”) – otóż by ludzie zrozumieli, skąd się bierze moja władza nad nimi. Bo to jest podstawa przyzwoitości politycznej, aby wyjaśnić każdemu, kim skutecznie powodujemy, że sprawujemy nad nim władzę po części uzurpowaną, po części przyzwoloną przez niego.

Kiedy powszechna jest orientacja w tym, dlaczego ja rządzę a nie „on” – owi ludzie mogą kompetentnie moją władzę wesprzeć lub ją zanegować. To oznacza, że jako decydent daję rządzonym przez siebie ludziom narzędzie obalenia mnie. Skorzystają z niego – jeśli wyczują w moim postępowaniu fałsz, niecny interes, brak kwalifikacji-kompetencji. Co oznacza, że muszę się starać na każdym kroku, a w konsekwencji – jestem „na służbie” u rządzonych.

Jeśli jesteś w czymś lepszy niż inni – to jedna z moich żelaznych zasad – to nie dyskontuj swojej przewagi, nie zagarniaj z tego tytułu „pod siebie” – tylko zrób wszystko co się da, by pozostali byli w tej sprawie nie gorsi od ciebie. Słowem: nie wyzyskuj, nie cwaniakuj, nie okradaj ludzi rządzonych ani z ich dóbr-wartości-możliwości, ani z poczucia, że są gospodarzami swojego losu.

Ten, kto jest rzeczywistym decydentem w środowisku, gdzie (czytaj powyżej) przewodniczącym został właśnie były prezes TVP, zwykł głosić takie polityczne-społeczne credo: bogaćmy się, a kraj będzie bogaty naszym bogactwem. Moja riposta, kiedy wygłosił tę sentencję po raz pierwszy w mojej obecności (pamiętam wielkie spotkanie przy ul. Czackiego) była natychmiastowa: nie, nie, nie, ubogacajmy Kraj, a wtedy każdy ma szansę się na to bogactwo wspólne „załapać”. Różnica jest kolosalna: kiedy bogacimy się sami, to robimy to samo, co podobno Staszek Królak w Wyścigu Pokoju: okładamy rywali i nie-rywali pompką, aby skupili się na ochronie, a nie na ściganiu, wtedy nasze szanse rosną. Kiedy zaś ubogacamy Kraj – to tak jakbyśmy „całym peletonem” zmierzali do wspólnego celu, a dopiero na mecie, po finiszu „jawnym i przejrzystym” – możemy spowodować różnicę w chwale, bo jedni stają na podium, a inni ich zazdrośnie fetują, choć przegrali zaledwie „o pół koła”. Wszyscy jednak pokonali te sto kilkadziesiąt kilometrów, wszyscy uczynili z tego wyścigu wspólne dobro w postaci „czystego” widowiska.

 

*             *             *

Gdybym był decydentem – to zachowałbym się jak Staszic. Mój Boże, jak niewielu z nas wie, czego ten człowiek rzeczywiście dokonał!

Stanisław Staszic znany jest nam z podręczników jako działacz oświeceniowy, pionier spółdzielczości, pisarz polityczny, duchowny, filozof, tłumacz, polityk-minister. Niemal wzorzec Decydenta. Żył w czasach, kiedy instytucją kluczową (więźbą, zwornikiem, key-stone) w Polsce było Urodzenie (dziś jest nią Własność) – to zaś oznaczało, że jeszcze jako „student” został „z klucza” kanclerstwo kolegiaty szamotulskiej. Niewątpliwie pomogło mu w tym zarówno to, że dziadek i ojciec byli burmistrzami, jak też to, że ożenił się z burmistrzanką. Jednym słowem – życie samo słało mu miękki dywan, on zaś jedynie „polerował swoje kroki” pośród „towarzystwa-salonu”.

I nikt nie miałby do niego pretensji o nic, gdyby kolekcjonował swoje dobra i tytuły nie robiąc nikomu krzywdy, po czym oddał to wszystko w spadku swojej progeniturze albo „zapisał” jakiejś organizacji. On jednak zachował się jak inteligent-nad-inteligenty. Zwrócił się do lokalnej społeczności około-hrubieszowskiej w folwarku Jarosławiec (koło Uchań) z taką oto ofertą: oddaję wam swoje dobra i włości, na których zaiwaniacie pobierając moje „łaskawe” datki zwane zapłatą. Oddaję w zarząd, ale i na własność. Wspólną. Kiedy – nie mając wprawy – pogubicie się w zarządzaniu – pomogę. Kiedy zawistnicy z mojego „stanu” (klasy społecznej) będą na was nastawać – obronię. Kiedy Państwo (urzędy-służby-organy-legislacja) potraktuje was z niechęcią jako „gorszy sort” – stanę wobec niego jako wasz brat.

Namówił kilkuset kmieci (dziś powiedzielibyśmy: wykluczonych, albo przynajmniej zagrożonych wykluczeniem, skazanych na drugorzędność społeczną) – aby uruchomili na dobrach sprezentowanych przez niego to, co wtedy nazywano „spójnią”, a formalnie: Rolnicze Towarzystwo Wspólnego Ratowania się w Nieszczęściach. Pedia: obejmowało ono swym zasięgiem 9 wsi - Białoskóry, Brodzicę, Busieniec, Czerniczyn, Drohiczany, Dziekanów (stolica), Jarosławiec, Putnowice Górne i Szpikołosy, a także przedmieścia Hrubieszowa – Pobereżany, Podzamcze i Wójtostwo. Tereny te miały powierzchnię 6 000 hektarów (ok. 12 000 morgów), a zamieszkiwało je 4 000 mieszkańców (kontrakt o założeniu Towarzystwa podpisało 329 gospodarzy). Własnością TRH były 3 młyny - w Dziekanowie, Busieńcu i Pobereżanach (parowy), 2 stawy – w Dziekanowie i Busieńcu, tartak, cegielnia, kuźnia, folusze, browar, wytwórnia wódek i innych trunków w Hrubieszowie oraz karczmy w siedmiu wsiach. Przedsiębiorstwa te były wydzierżawiane na drodze licytacji. Z zysków dzierżawczych mieszkańcy zostali zobowiązani do prowadzenia szkół, kształcenia zdolniejszej młodzieży na poziomie wyższym niż podstawowy, prowadzenia szpitala, opieki nad sierotami i starcami. Zorganizowano też własną instytucję ubezpieczenia mienia i budynków, a także opracowano odrębne przepisy budowlane. Towarzystwo miało również swój bank pożyczkowy, udzielając kredytów m.in. na budowę murowanych domów. Towarzystwo miało – na przykład – aż 500 zakładów tkackich

Czytelnik już pewnie zauważył subtelności: w pełnej nazwie Towarzystwa zawarte są sygnały idei wzajemniczych, samopomocowych, spółdzielczych, „pozarządowych”. W działaniu było podobnie, więc Towarzystwo Rolnicze Hrubieszowskie przetrwało wiele burz i od roku 1816 przetrwało w dobrym zdrowiu (z kryzysem spowodowanym intrygami około roku 1885) aż do roku 1951 (ta pierwsza w Europie w pełni dojrzała organizacja przedspółdzielcza przestała istnieć w 1945 roku, a formalnie zlikwidował ją dekret Bolesława Bieruta). Warto przeczytać artykuł Elżbiety Pawluk vel Kiryczuk (tutaj: https://nowyobywatel.pl/2013/01/16/utopia-w-hrubieszowie/ ).

 

*             *             *

Polskę zamieszkuje wielu decydentów, których najchętniej chwyciłbym za kołnierz (mówi się: za wsiarz) i otrząsnął ich z nałogu decydowania, nałogu pełnego niecnoty (cnota w rozumieniu sokratejskim czy ewangelicznym, łac. virtus, gr. ἀρετή – areté – to ugruntowana, stała etyczna dyspozycja człowieka gotowego posługiwać się swoimi władzami moralnymi − rozumem, wolą i zmysłami − do postaw i konkretnych czynów zgodnych z dobrem etycznym). To są ludzie, którzy szczerze i z poczuciem niezgłębionej racji potakują, kiedy ktoś mówi: bogaćmy się, a kraj będzie bogaty naszym bogactwem – po czym ogradzają to swoje bogactwo kolczastym drutem i zatrudniają nań ochroniarzy.

Gdybym był decydentem – uczyniłbym swoich „podopiecznych” udziałowcami rozległej, wielowątkowej, wielotwarzowej „spójni” gospodarczej, społecznej, kulturowej. Tak jak to czyni(ła) przez całe swoje trwanie Polska Partia Socjalistyczna (antykomunistom wyjaśniam: komuniści lepiej wiedzą od Ludu, co jemu potrzeba, a socjaliści – w Polsce zawsze będąc w awangardzie patriotyzmu i solidarnej pomocniczości – nawołują: weźmy się i wspólnym trudem róbmy, co dobre, piękne, prawdziwe, prawe, sprawiedliwe, by między nami nie było maluczkich).

Bo władza dla samej władzy – a o to chodzi w ruszającej kampanii „samorządowej” 2018 – to jedno wielkie nieporozumienie. Żaden Naczelnik-Komendant, żaden zawodowy działacz polityczny grający w dowolnej kamaryli – nie zdoła mnie zaczarować w tej sprawie.