A republikom nic do tego

2018-11-14 14:24

  

Jest na świecie kilkadziesiąt miejsc, zaludnionych przez ludzi mających niewiele wspólnego z konformizmem, za to wiele z anarchizmem, właściwie z pieprznikiem w takim serdecznym znaczeniu tego słowa: są to miejsca dla ludzi alternatywnych pod każdym względem.

To są też miejsca nastrojone na przekorę (jeśli dopiero dojrzewają) i na alternatywność „samotrzeć” – kiedy już łapią grunt.

Gdzieś w zaułkach wileńskiego Užupis (Zarzecze) jest jedno z takich miejsc. Trzeba najpierw dwa słowa o samym Wilnie powiedzieć.

To miasto jest „do spodu” środkowoeuropejskie. Nie jest ani unijne, choć płaci się tam walutą „euro”, ani radzieckie, choć na ulicach i w domach jest to drugi, czasem pierwszy język, ani orientalne, choć Karaimi czy Żydzi są tu codziennością. Położone jest wewnątrz „rogalika” wzgórz, zabudowanych „nowożytnymi” blokowiskami, a owo wnętrze to jedna z najpiękniejszych starówek miejskich sklejona alter-osobliwością w postaci „mikro-City”. Obie części Wilna są w trakcie intensywnej rewitalizacji: starówka jest pieczołowicie „konserwowana” na starą modłę, mikro-City jest ubogacane coraz to nowymi dowodami na architektoniczną fantazję.

Užupis przytuliło się do zakola rzeczki Wilejki (Wilenki), przycupnęło jakby przypadkiem blisko starówki i blisko „dobrych adresów” wileńskich, z „widokiem” na wzgórze Gedymina i Trzy Krzyże na wzgórzu sąsiednim, w spacerowej odległości od Katedry. Korzysta z ich dobrej marki i zarazem je ubogaca tą odrobiną szaleństwa, nieprzewidywalności, niesztampowości.

A teraz trochę banałów.  Cytuję obficie Aleksandrę Akińczo (PAP).

Pierwsze wzmianki o Zarzeczu pochodzą z XVI wieku. Pierwotnie było to wileńskie przedmieście, zamieszkane głównie przez tkaczy, młynarzy i niższych rangą urzędników.

Przed wojną na Zarzeczu mieszkał m.in. Konstanty Ildefons Gałczyński, tam urodziła się córka poety Kira. Na Zarzeczu urodził się Bernard Ładysz, mieszkał tam też Ferdynand Ruszczyc.

Zarzecze jest pełne uroczych zakątków: piękne kamieniczki sąsiadują z ruderami i domami, na ścianach których wymalowane są obrazy, o kulturze na poziomie 10 x graffiti. Jest tam – a jakże – charakterystyczny w każdym mieście z romantyczną duszą, most obwieszony kłódkami różnej wielkości i kolorów, z wygrawerowanymi imionami zakochanych, są tam galerie, przytulne sklepiki, kawiarnie.

W czasach radzieckich było to jedno z najbardziej zaniedbanych miejsc w Wilnie. Wiele domów nie miało elektryczności ani sanitariatów. Uchodziło za dzielnicę szemraną, zamieszkiwaną przez margines społeczny – i omijano ją po zmroku.

Sytuacja zmieniła się po odzyskaniu przez Litwę niepodległości. Do tanich, zaniedbanych domów zaczęli wprowadzać się artyści i ludzie „niezgody na sztampowość”.

Obecnie Zarzecze jest dzielnicą prestiżową, z plamkami bogatych, ekskluzywnych apartamentów. To one przesądzą najprawdopodobniej o losie tej wyspy inności, gdzie odbywają się festiwale mody alternatywnej, organizowane są koncerty, wystawy, wieczory poetyckie, oryginalne imprezy, na przykład Dzień Białego Obrusa obchodzony w poniedziałek wielkanocny. W tym dniu mieszkańcy dzielnicy na wspólny stół przynoszą świąteczne dania i wspólnie biesiadują.

1 kwietnia 1997 roku społeczność lokalna dzielnicy proklamowała Republikę Zarzecza. Jej prezydent Rimas Lileikis mówi: "Zarzecze jest tak małe, że wystarczy tu miejsca dla wszystkich, gdyż jest to miejsce niepodległości duchowej".

A premier Zarzecza Sakalas Gorodeckis zaznacza: „nasza republika nie jest pojęciem geograficznym; można mieszkać w Kownie, w Nowym Jorku i być jej obywatelem, jeżeli tak uznasz”.

Z kolei inny litewski artysta, mieszkaniec Zarzecza Marius Abramaviczius podpowiada: "jeżeli chcesz trafić na Zarzecze, przebrnij przez własną rzekę braku wiary, przeciwności, smutku".

 

*             *             *

 

Łyżeczka dziegciu? Proszę bardzo!

Cóż to za republika (rzecz wspólnotowa), skoro jej los w każdym wymiarze zależy od administracji wileńskiej, a ta dziś akceptuje specyfikę dzielniczki jako „klimatyczny happening” (bo, na przykład, jeszcze nie ma „pomysłu budżetowego” na ten teren), ale jutro może zmienić podejście…?

Koniec łyżki, będzie później dokładka…

Mieszkałem w Wilnie na początku lat 90-tych (kiedy tam docierało „echo” obalenia Muru, a „niewinny”, reformatorski Sąjūdis przestał się grzecznie bawić w „pieriestrojkę”, tylko sięgnął po antysowietyzm, płacąc za to krwawą cenę pod telewizyjną wieżą). Wtedy nic nie zapowiadało osobliwości Užupis, ten rejonik miasta, nieco na uboczu, raczej się omijało pośpiesznie jako „trudną” dzielnicę. No, do przedwczoraj nie wiedziałem, co się tam tworzyło. Zresztą, nie osiadłem w mieście na stałe…

A tam się samo-wytworzyła świetna atmosfera, tożsama z odeską Mołdawanką czy Deribasowską, Christianią z kopenhaskiej Christianshavn, „miastem duchów” Doel w belgijskim Beveren, squotem Landbouwbelang w Maastricht. Bywa bowiem, że oficjalna administracja miasta, zamiast płotami grodzić „złe dzielnice” – przymruża oko na żywiołowe osadnictwo „bohemy”, ta zaś często taką „wolną rękę” potrafi spożytkować w sposób równie twórczy, co nieoczekiwany.

Takie dzielnice są albo wrzodem na „zdrowej” tkance miasta, albo „montmartre’em”, albo „patologią”, albo „favelem”. Wiele tu ma do powiedzenia przypadek, wiele też element izolacji kilkunastu ulic wynikającej z rozwiązań komunikacyjnych, topografii terenu czy z nienajlepszej „opinii” uliczek.

Ale przede wszystkim są to siedliska nieskrępowanej, właściwie „pierwotnej” kreatywności, przedsiębiorczości, pasji artystycznych, społecznikowskich, drobnobiznesowych, nawet startupowych. Gdzieś takie tyglące się żywioły muszą zakotwiczyć, przycumować.

 

*             *             *

No, więc jestem na Zarzeczu. „Gospodarz”, który nas przyjmuje, mieszka z własnej woli w tej właśnie dzielnicy, jest informatykiem[1] i pasjonatem latynoidalnej muzyki alternatywnej, człowiekiem dbającym o swoją niezależność, zbieraczem rozmaitych „oryginalików”. Jego podejście do „spraw i życia” jest osobliwe, ale w tym najsympatyczniejszym znaczeniu tego słowa. Po prostu nie jest niewolnikiem konwencji innych niż te, które uważa za użyteczne. Jest miły w rozmowie, elokwentny , zna kilka „adresów” (np. podajni piwa), których nie znajdzie się w „bedekerach”. Jednocześnie jest zwyczajnym konsumentem gadgetów zwanych nowoczesnymi, używa samochodu i smartfona, ma w pokoju telewizor, zarobkuje w nowoczesnej branży. I nic mu się nie kłóci w tej eklektyce rozpostartej między gliniane kubeczki własnej roboty, gitarę Hohnera i „kozę” opalaną brykietami trocinowymi. Osobliwym jego zainteresowaniem jest też świat narzędzi rzemieślniczych, np. stolarskich, a ważnym meblem jest stół warsztatowo-stolarski, taki z imadłami, który właśnie przywraca do świetności.

Widać, że kocha to swoje Užupis. Tu mu dobrze, tu jego dom. Może z tego wyrośnie – ale raczej uznał je za swoje przeznaczenie. Karmę (zna i rozumie klimaty orientalne, ale bez tego nuworyszowskiego „muszę”).

Ma szansę przesuwać świat – podstępnymi drobiazgami – w dobrym kierunku, ale – jak większości ludzi wartościowych – nie interesuje go polityka jaką znamy z „przekaziorów”. Więc szansy nie wykorzysta, będzie nieustająco alternatywny[2].

Oczywiście, że nie jest doskonały. Na przykład jego Hohner ma naciągnięte struny „z kuźni”, jak nazywam te metalowe. Bolą uszy, zwłaszcza że pudło rezonansowe jest najlepszej próby, bolą opuszki palców, nauczone pieścić zupełnie inne struny, w ciasnym gryfie nie wszystkie palce mi się mieszczą.

 

*             *             *

Więc tak sobie pomyślałem,  że dobrze jest poznać najpierw człowieka, a potem dać się zaskoczyć klimatem, który on współtworzy wraz z podobnymi sobie. I trochę pozazdrościć, skoro moje życie pomknęło innym tropem…

Chcę poznać Viliusa. Może będzie mi dane.

Jak dotąd powyższe zapowiada zapewne kronikę zbłąkanego turysty. Ale mnie tu bawi co innego, a mianowicie to, że gazetowo-telewizyjną politykę traktuje się w Užupis jak świat chwastów. Ucieka się od niej, odwraca się oczy, czasem się na nią popiarduje, niby niechcący. Byle nie wejść w komitywę...

I dlatego Užupis nie przeżyje, kiedy w urzędach dojrzeje „polityczna wola” uczynienia tego miejsca „normalnym”. Może ktoś się oburzy, powstanie kilka wzruszających  eventów i utworów, ktoś pstryknie ostatnie zdjęcia, ktoś popełni spektakularne samobójstwo – a potem zbierze się pamiątki w takim  Mo-Muziejus (coś między Zachętą a Centrum Nauki Kopernik, ale w nano-rozmiarach).

Powiedziałem że mnie to bawi…?

No, to chochelka dziegciu, już nie żartuję.

Szlag mnie trafia, że takie miejsca w całej Europie, choć rozpaczliwie pozują na „helleńskość” – nie wnoszą tej swojej alternatywności do „oficjalnej” rzeczywistości, tylko pełnią rolę ciekawostek, punktów agendy trzydniowego wypadu, czekających niekiedy na odkrycie, a niekiedy trupio chłodnych, mimo pozorów radosnej, odrodzonej naturalności.

Pogadamy o  „Nepriklausoma Užupio Respublika“, kiedy nazwy miejscowych ulic i reguły współżycia będą określać sami „użupianie” w głosowaniu bezpośrednim, na przykład u stóp Užupio angelas (trzy fotki poniższe), a ich przywódcą nie będzie wodzirej happeningów, tylko obieralny w jakichś wyborach „sołtys”[3].

Czego brakuje w takich miejscach – to swojszczyźnianości, mimo że jej kikuty wystają  z rozmaitych „figur anarcho-artystycznych” Užupis.

Uwaga, teraz będzie przemądrzale, jak w wypracowaniu prymusa.

Swojszczyźnianość[4] – to przede wszystkim samowystarczalność, może otwarta na bycie zaledwie trybem szerszego organizmu, ale trybem funkcjonalnym, potrzebnym, tyle że autokefalicznym. Nieokaleczona swojszczyźnianość uciekałaby jak najdalej od sieci-struktur-systemów będących „spoza”, wnoszących nieswojską logikę do życia codziennego, zabijających własną kreatywność, czyniących „nas” – konsumentami czegoś „skądś-inąd”. Jak market zamiast bazaru, jak agencja nieruchomości zamiast lokalnej spółdzielni, jak telewizja zamiast tutejszego klubu piwno-plotkarskiego.

Samowystarczalność w moim wyobrażeniu – to od technicznej strony miejscowa kooperatywa spożywcza, takaż usługowa i takaż mieszkaniowa. To mechanizmy zabezpieczające „walną większość” przed wykluczeniami politycznymi i komercyjnymi[5].

Więc Miasto (administracja), jeśli przymruża oko na rozmaite użupiańskie nad-swobody – to uwalnia co najwyżej 10% tutejszego potencjału. Dałoby dużo więcej, zrobiłoby co do niego należy, gdyby wpuściło w tę przestrzeń „zarodniki” komunarne, na przykład gdyby samo powołało odpowiednik spółdzielni socjalnej (nie wiem jak to chodzi w litewskim prawie) i w ten sposób uruchomiło coś w rodzaju „inkubatora” utrwalającego ulotne szanse na cumowanie-kotwiczenie w Užupis.

Ważne, by nawet kreując takie „zarodniki” – Miasto odstąpiło, powstrzymało się od „kontroli”, od regulacyjnego wtrącania się w to, jak użupianie zaaplikują miastową instalację formalno-prawną. 

Powiedzmy zatem o rhizomifraktalności. To moje własne pojęcie, choć czerpię z dorobku Deleuza[6] i Guattari’ego[7]. Rhizoma – to kłębiące się korzenne kłącze, Fraktal to struktura samopodobnych elementów, identycznych w dowolnej skali, od „Nano” po „Giga”. Kiedy w jakimś tworze przewagę zyskuje rhizomalność – to mówimy o anarchii, kiedy zaś przewagę łapie fraktalność  - to mówimy o strukturalnym skoszarowaniu.  Więc rhizomifraktalność to sztuka utrzymania równowagi między spontanicznym bezładem i krystalicznym porządkiem. Z osobna ani jedno, ani drugie nie jest cacy, prowadzi do wynaturzeń i nieporozumień. Razem, dobrze wyważone, komplementarne - to przyszłość świata.

Jeśli „Miasto” (administracja) zostawi Zarzecze samemu sobie – to prędzej czy później znajdzie powód do policyjnej (fraktalnej) interwencji, bo gdzieś-kiedyś źle się zadzieje. Jeśli zaś wesprze nieprofesjonalnie, dusząco-dławiąco  – to prędzej czy później wywoła rhizomalne „epanastasi”, rewoltę, bunt, rokosz, rozpierduchę, sprzeciw – i wszystko trzeba będzie zaczynać od nowa, z gorszego punktu. Albo zaorać, co jakże łatwo czynią „Miasta”.

Bo czy to w Wilnie, czy w Paryżu, czy w parafialno-europoidalnej Polsce, mamy do czynienia z LOGAMI: Dia-LOGIEM i Mono-LOGIEM.

 

*             *             *

O LOG-ach teraz.

W Polsce słychać – niczym w korytarzu internatu – dłuuugą serię zatrzaskiwanych drzwi. A z „kołchoźników” (tak dawniej nazywano mono-radio uwieszone w każdym pomieszczeniu) wciąż lecą łże-wezwania do jedności, razemości, porozumienia, zbierania się wespół.

Polskie LOGI są dwojakie.

Dia-LOGI polegają na tym, że jeden mówi, a drugi nie odpowiada mu wprost na temat, tylko odpowiada na to, co zrozumiał, tyle że to nie jest to samo. Po czym ten kto wcześniej mówił, teraz odpowiada na tę zwichrowaną odpowiedź, ale i on odpowiada nie na to co słyszy, tylko na to, co pomyśli usłyszawszy.

Mono-LOGI są jeszcze zabawniejsze. Otóż ten kto mówi – nie ma rozeznania (może nie chce mieć) w tym, do kogo mówi, kto go słucha, zatem po każdym akapicie dorzuca liczne zastrzeżenia i przypisy, w których odpowiada wyimaginowanym kontr-mówcom na ich domniemaną krytykę: jego wywód wyraźnie wtedy skręca na Berdyczów.

W takich warunkach polskie LOGI wyglądają jak gra w ciu-ciu-babkę. I to nie pojedynczą, w której jeden biega na ślepo próbując uchwycić kontakt z kimkolwiek, tylko w multi-ciuciubabkę, w której „ociemniałych” jest grupka niemała. W takiej multi-ciuciubabce nieuchronnym jest, że ci którzy grają bez opasek na oczach, łatwiej uciekną przed kontaktem z „ociemniałymi”, ci zaś wciąż wpadają na siebie, tyle że przypisani są do jednej drużyny, więc nie dostają punktów za taki kontakt.

Komu jeszcze nie pomieszało się – temu dodam utrudnienie: dziurka od klucza. Ktokolwiek używał tego wziernika, w celach zapoznania się z kształtami koleżanki albo z sekretami konkurenta – ten zna uczucie niedosytu poznawczego, bo dziurka od klucza nigdy nie fokusuje tego co nas najbardziej interesuje i rajcuje, tylko zawsze jest „przesunięta poznawczo”.

Mało?

Wiecie zatem co to jest hologram?

W wileńskim Mo-muziejus (Modernas Meno Muziejus) jest takie stanowisko, gdzie na stoliczku stoi REALNA szklanka z mlekiem, a na nią „rzucono” WIRTUALNY filmik (hologram) z kąpiącą się (a może tonącą) dziewczyną. Obserwator ma wrażenie, że w mleku pluska się rozpaczliwie mini-osoba, nie większa niż 10 cm, którą może i trzebaby ratować, bo wokół stroma gładka ściana szklanki, ale wtedy ten milusi obrazek pluskającej się dziewczyny zniknie, więc lepiej popatrzeć, łykając z emocji slinkę - i nikt nie poda pomocnego palca, by ją z tego mleka wyciągnąć.

I w związku z tym nikt „organoleptycznie” nie doświadczy odkrycia, że ten mleczno-szklankowy dramat topielicy – to hologramowa ściema. Wszyscy mają uciechę, bilet wejściowy do galerii spłaca się nawet na tym jednym obiekcie, a jest tam wiele innych ciekawostek.

Cholercia, nie mogę znaleźć w Internecie filmiku…

Może tu: https://www.mmcentras.lt/kolekcija/209#!/as_4960

 

*             *             *

Ludzie Zarzecza zadbali o para-formalną oprawę swoich włości, pełną „egzaltacji z przymrużonym okiem”. Na przykład spisali swoją „konstytucję”, tyle że nie na drewnianym, przypadkowym materiale, a na „srebrnych płytach” przytwierdzonych do ulicznego muru (co za kicz!):

Na fotografiach widać wyraźnie symbol „flagowy” Republiki Zarzecza (otwór w dłoni oznacza: niczego nie zagarniaj dla siebie, używaj na miejscu). Niewyraźnie zaś widać kilka(naście) tablic z treścią konstytucji Zarzecza, w rozmaitych językach, niestety zapisano je na metalowych tablicach odbijających „ścianę przeciwną” niczym lustro. Słowo „Už” oznacza „dla, za, ku, do”, jest też rodzajem toastu, aktem poparcia lub przywiązania-powiązania.

 

KONSTYTUCJA

 

  1. Žmogus turi teisę gyventi šalia Vilnelės, o Vilnelė tekėti šalia žmogaus.
  2. Žmogus turi teisę į karštą vandenį, šildymą žiemos metu ir čerpių stogą.
  3. Žmogus turi teisę mirti, bet tai nėra jo pareiga.
  4. Žmogus turi teisę klysti.
  5. Žmogus turi teisę būti vienintelis.
  6. Žmogus turi teisę mylėti.
  7. Žmogus turi teisę būti nemylimas, bet nebūtinai.
  8. Žmogus turi teisę būti nežymus ir nežinomas.
  9. Žmogus turi teisę tingėti arba nieko nedaryti.
  10. Žmogus turi teisę mylėti ir globoti katę.
  11. Žmogus turi teisę rūpintis šunimi iki vieno iš jų gyvenimo pabaigos.
  12. Šuo turi teisę būti šunimi.
  13. Katė neprivalo mylėti savo šeimininko, bet sunkią minutę privalo jam padėti.
  14. Žmogus turi teisę kartais nežinoti, ar jis turi pareigų.
  15. Žmogus turi teisę abejoti, bet tai nėra jo pareiga.
  16. Žmogus turi teisę būti laimingas.
  17. Žmogus turi teisę būti nelaimingas.
  18. Žmogus turi teisę tylėti.
  19. Žmogus turi teisę tikėti.
  20. Žmogus neturi teisės prievartauti.
  21. Žmogus turi teisę suvokti savo menkumą ir didingumą.
  22. Žmogus neturi teisės kėsintis į amžinybę.
  23. Žmogus turi teisę suprasti.
  24. Žmogus turi teisę nieko nesuprasti.
  25. Žmogus turi teisę būti įvairių tautybių.
  26. Žmogus turi teisę švęsti arba nešvęsti savo gimtadienio.
  27. Žmogus privalo prisiminti savo vardą.
  28. Žmogus gali dalintis tuo, ką turi.
  29. Žmogus negali dalintis tuo, ko neturi.
  30. Žmogus turi teisę turėti brolių, seserų ir tėvų.
  31. Žmogus gali būti laisvas.
  32. Žmogus atsako už savo laisvę.
  33. Žmogus turi teisę verkti.
  34. Žmogus turi teisę būti nesuprastas.
  35. Žmogus neturi teisės padaryti kitą kartą.
  36. Žmogus turi teisę būti asmeniškas.
  37. Žmogus turi teisę neturėti jokių teisių.
  38. Žmogus turi teisę nebijoti.
  39. Nenugalėk.
  40. Nepasiduok.

 

 

1. Człowiek ma prawo mieszkać nad Wilenką, a Wilenka przepływać obok człowieka.
2. Człowiek ma prawo do ciepłej wody, ogrzewania w zimie i do dachu z dachówek.
3. Człowiek ma prawo umrzeć, ale nie jest to jego obowiązkiem.
4. Człowiek ma prawo do błędów.
5. Człowiek ma prawo do wyjątkowości.
6. Człowiek ma prawo kochać.
7. Człowiek ma prawo być niekochany, ale niekoniecznie.
8. Człowiek ma prawo być nieznany i niewybitny.
9. Człowiek ma prawo do lenistwa i nicnierobienia.
10. Człowiek ma prawo kochać kota i opiekować się nim.
11. Człowiek ma prawo opiekować się psem do końca życia (swego lub psa).
12. Pies ma prawo być psem.
13. Kot nie ma obowiązku kochać swego pana, ale powinien pomóc mu w trudnej chwili.
14. Człowiek ma prawo czasami nie wiedzieć, czy ma obowiązki.
15. Człowiek ma prawo wątpić, ale nie jest to jego obowiązkiem.
16. Człowiek ma prawo do szczęścia.
17. Człowiek ma prawo do nieszczęścia.
18. Człowiek ma prawo do milczenia.
19. Człowiek ma prawo do wiary.
20. Człowiek nie ma prawa do przemocy.
21. Człowiek ma prawo uświadomić sobie swoją małość i wielkość.
22. Człowiek nie ma prawa porywać się na wieczność.
23. Człowiek ma prawo rozumieć.
24. Człowiek ma prawo niczego nie rozumieć.
25. Człowiek ma prawo być różnej narodowości.
26. Człowiek ma prawo obchodzić swoje urodziny albo ich nie obchodzić.
27. Człowiek powinien pamiętać, jak się nazywa.
28. Człowiek może się dzielić tym, co ma.
29. Człowiek nie może się dzielić tym, czego nie ma.
30. Człowiek ma prawo mieć braci, siostry i rodziców.
31. Człowiek może być wolny.
32. Człowiek jest odpowiedzialny za swoją wolność.
33. Człowiek ma prawo płakać.
34. Człowiek ma prawo być niezrozumianym.
35. Człowiek nie ma prawa zrzucać winy na innych.
36. Człowiek ma prawo do indywidualizmu.
37. Człowiek ma prawo nie mieć żadnych praw. 38. Człowiek ma prawo się nie bać.

NIE ZWYCIĘŻAJ
NIE BROŃ SIĘ
NIE PODDAWAJ SIĘ


Mam wystarczająco dużo lat, aby pamiętać, że czym innym było słynne 21 postulatów sierpniowych, a czym innym uchwała zjazdu Solidarności znana jako Samorządna Rzeczpospolita. Na razie zarzecze ma postulaty, które można pstryknąć i powiesić nad łóżkiem albo w sercu…

Akurat przyszło mi do głowy nowe sformułowanie, Ge-Ge (ależ to paskudnie brzmi), zaraz skoryguję, ale użyję go do pewnego zabiegu językowego. Otóż jestem wciąż pod wrażeniem pojęcia  L'Etat parallèle, poddanego tak paskudnym przeinaczeniom, że nie da się go używać  bez „gnostycznej egzegezy”.  Dosłownie oznacza ono Państwo Równoległe, ale zostało przypisane przede wszystkim terrorystom okupującym „jakieś połacie jakiegoś kraju”, a dotknięto też tą osobliwą infamią mędrca islamskiego, Turka Fethullaha Gülena, twórcy samokształceniowej wspólnoty Hizmet (Służba, Usłużność, Uczynność): Fentullah, choć muzułmanin, idzie raczej drogą Mahatmy Gandhiego (satyāgraha), ale walą w niego nieżyczliwi jak do tarczy szukając w nim ideologa terroryzmu, podobnie jak kiedyś Włosi znaleźli takiego w filozofie marksistowskim Antonio Negrim.

Nie mam ochoty iść do więzienia za swój socjalizm patriotyczny, ale myślę, że kiedy użyję pierwszych liter niemieckich słów Gemeinschaft (wspólnota) i Gesellschaft  (zrzeszenie), przez co stworzę potworka Gem-Ges – to wpiszę się do Historii i zaspokoję swoje ambicje „wikipedialne”.

Bo kiedy myślę o Užupis – to nie chodzi mi o Państwo Równoległe, tylko o obywatelską samorządność, która może i powinna być wszędzie inaka, w Paryżu inna, w Kopenhadze inna – no i w Wilnie inna. Swoja własna, przyjaźnie odrębna. A oże obojętnie "samosia".

Użupskie L'Etat parallèle nie przetrwa, jeśli nie przebuduje demutualnej[8] przeciwkultury (niezgody, dysydencji, kontraktywności) – w mutualną[9] TAK-KULTURĘ (alter-działania, alter-myślenia, alter-socjalizacji).

Demutualnej - to w moich ustach plugawy epitet. Bo demutualizacja wpycha stosunki społeczne w relacje zapośredniczone "via" sieci, struktury, systemy (i fetysze, których tam pełno, z pieniądzem na czele). W konsekwencji świat, który mógłby być dobrosąsiedzki, wzajemniczy, samopomocowy - pod przymusem norm-certyfikatów, przepisów, skarbówki staje się światem obowiązkowych rozliczeń formalnych (terminal płatniczy, sprawozdanie z obrotów, podatek od zwykłej ludzkiej pomocy czy darowizny albo składki).

 

*             *             *

Jeszcze trochę mojego domorosłego filizowania, wybaczcie.

Jesteśmy świadkami (od wewnątrz) trwającego już na dobre procesu „rozdwajania” się gatunku-fenomenu CZŁOWIEK. Nośnikiem – tak „uchwalono” – postępu jest taki człowiek, który nanizał na siebie (wnizał się w…) kokon kulturowo-cywilizacyjny, w postaci urbanizacyjnej infrastruktury (dom-urbium, kaloryfer, gniazdko z prądem, kibelek z wodą i kanalizacją, rurka kuchenna z gazem, ale i ulice-trotuary, oraz wszystko co „na mieście” ), „systemu” oświaty, ochrony zdrowia, bezpieczeństwa policyjnego, miliardów gadgetów elektronicznych, odzieżowych, itp. Taki nośnik nazwijmy Fenomenem Szlachetnym.

Bardziej interesujący społecznie i kulturowo-cywilizacyjnie jest  jednak komplementarny Fenomen Podły, alter-ego, które żyje nie tyle „poza kokonem”, ile w rzeczywistości spaskudzonej, zdegenerowanej na użytek wytworzenia „kokonów” dla „tych szlachetnych”. Taka dziura powydobywcza, wysypisko odpadów produkcyjnych…

Užupis stało się - jak inne podobne miejsca - generatorem procesu, który polega na odwróceniu „zadanych” ról: dzielniczka ta zaludniana była przez wileński Fenomen Podły, przez dziedzicznych „wykluczonych”, aż rozmaici „kozacy” (poszukiwacze dobrowolnych wykluczeń[10]) znaleźli tam sobie przytulisko i wyposażyli Zarzecze w wartościową substancję alternatywną. Ze śmietniska uczynili ceniony „adres”.

Kto tu teraz jest „podły”, a kto „szlachetny”?

Kiedy „Miasto” przechwyci administracyjnie Užupis i naćka tam grodzonych sub-osiedli z luksusowymi apartamentami (już kilka takich "zastrzeżonych" kamienic jest) – na nic cała „republikańska” robota „kozaków”, chyba że zgodzą się na „rejestr”[11]. Ku temu to wszystko nieuchronnie(?) zmierza.

Czy Zarzeczańska Kozaczyzna zostanie utopiona w „Miejskim Rejestrze” i zdechnie pod butem norm, standardów, przepisów, certyfikatów, pokazówek, algorytmów, procedur? Czy może ją „wygładzą” buldożery?

Oto, dlaczego chcę poznać Wiliusa. To bystry, mądry chłopak, z emocjonalną „przeszłością” i życiowym doświadczeniem. Cokolwiek powie w sprawach, o których tu „piszę z daleka” – uwierzę…

Warto zajrzeć za szybkę historii. Zobaczmy, jak zmarginalizował się Montmartre. W 1908 r., pod przewodem poety Guillaume’a Apollinaire’a, artyści mieszkający w Bateau Lavoir[12] urządzili wielki bankiet na cześć uwielbianego przez kubistów malarza Celnika Rousseau. Bankiet się przedłużył i na drugi dzień gospodarze całą malowniczą bandą odprowadzili gościa do domu na Montparnasse. Wówczas to Apollinaire zachwycił się nieznaną przedtem dzielnicą, która wydawała mu się „miejscem mniej skomercjalizowanym od Montmartre’u, oszczędzonym przez spekulantów i promotorów nieruchomości”.

Artystyczni emigranci z Montmartre’u spotkali się na Montparnasse z grupą przybyszów z Europy Wschodniej. Byli wśród nich tacy twórcy, jak Chagall i Soutine, którzy mieszkali w domu artystów la Ruche. Przedtem pawilon wina z paryskiej wystawy światowej w 1900 r. przeniesiony został na Montparnasse przez ekipę Gustawa Eiffela, tego od wieży. W przeciwieństwie do Bateau Lavoir zachował się w oryginalnej postaci. Z Montmartre’u przeprowadził się tam Modigliani. W „ulu” malowali Léger i Matisse. Chagall opowiadał, że pracował w tych czasach bez przerwy, inni pamiętnikarze twierdzą, że ciągle widywano go w kawiarniach. I nie ma w tym sprzeczności – bywanie w lokalach Montparnasse’u stanowiło ważną część działalności artystycznej.

Wszystko to można wyczytać choćby tu: https://www.national-geographic.pl/traveler/kierunki/paryz-bohemy .

 

*             *             *

Napisałem coś powyżej o tym, że warunkiem obywatelskiej samorządności budującej np. Osadę (miejsce multi-adresowe dla wspólnoty) jest swojszczyźniana samowystarczalność. To jednak nie wszystko.

Równie ważny jest „własny, autentyczny, oryginalny” wsad kulturowy. Osada Obywatelska może i powinna karmić się tym co „nasze własne”, na co mamy rozmaite patenty, prawa autorskie, certyfikaty pochodzenia. Czego nam nie ukradną, bo każdy rozpozna podróbkę.

Wielu i po wielekroć w takich chwilach sięga po argument Rynkowości. Że niby swoboda tworzenia i dobrowolność wymiany uruchamia „ricardiański”[13] mechanizm „komparatywny”[14].

Rynkowi przeciwstawiam Mutualizm. Zbiorowość rynkowa jest odmienna, inna niż mutualna.

Rynkowość weryfikuje ludzkie dzieła (np. produkcyjne) wedle praktycznej użyteczności (efektywności). Kto w takiej konkurencji odpada – ten musi się w kolejnej iteracji procesu gospodarczego przeobrazić w kierunku „lepiej weryfikowanym” – albo zdechnie, zanurzy się w losowej-dziejowej kenomie[15], w gospodarczej, kulturowej, sąsiedzkiej niepamięci.

Mutualność weryfikuje się poprzez wsad społeczny, uswojszczyźnienie, dobrosąsiedztwo, wzajemnictwo, zdolność kooperatywną. Produkt-owoc nie musi być doskonały: ważniejsze jest to, że jest komplementarny, wpasowuje się w twórczość, do której lgnie, wpisuje się w wyobrażenia innych twórców, współobecnych w procesie.

Można powiedzieć, że rynkowość ma zapatrywania kapitalistyczne (kapitał – tytuł do dochodu), a mutualność ma zapatrywania komunistyczne (komuna – związek zespolonych mentalnie i duchowo interesów osobistych).

W świecie mutualnym niczego się nie wyrzuca z powodu nieopłacalności, wszystko się kiedyś przyda., zawsze i każdemu dziełu trzeba dać szansę, by się doczekało okazji. Cokolwiek tworzymy – ma sens, a jeśli go dziś nie widzimy wyraźnie – to poczekajmy cierpliwie…

To dlatego rynkowość przyjmuje patronat fraktalności (bo można sobie zaklepać miejsce w przestrzeni), a patronat mutualności – to rhizomalność, zwiewna ulotność, która się nie zmarnuje, jeśli tu-teraz nie ma wzięcia, zastosowania.

Rynkowość – monopolo-genna (oparta na „zaklepywaniu”), choć udaje nieustającą rożnorodno-filię, pogrąża wszystkich pozostających w swoim zasięgu w umiłowaniu „topieli małej stabilizacji”. Mutualność – to „JA” zbiorowe, umiejętność przebudowania egoistycznej konkurencyjności w altruistyczną kooperację – bez „przepisu etycznego” nagradzającego współpracę i penalizującego rwaczą rywalizację kosztem wszystkiego co „nie-moje”.

 

*             *             *

Oto jakie wyzwania stoją przed Republiką Zarzeczańską - Užupio Res Publika. Ale – zgodnie z tym co głoszę – nie mnie tamtejszy świat urządzać, umiar podpowiada, by powiedzieć swoje i nie mieszać w nie swoim tyglu.

Chociaż…

Nie znalazłem nigdzie wzmianki o tym, w jaki sposób powołano rozmaitych „funkcyjnych” Republiki Zarzeczańskiej. Domyślam się (przeproszę, jeśli się mylę), że przeważyła tu wiecowa formuła happeningowej aklamacji na rzecz tych, którzy „sami się wystawili”, byli najfajniejsi, najbardziej przebojowi.

Uwierzę w samorządność Sąsiedzkiej Społeczności Zarzeczańskiej, kiedy zobaczę taki zwyczajny, pierwotny proces wyłaniania najlepszych spośród równych. Wtedy „zgodzę się” zarówno na swoistą arystokrację w postaci Triumwiratu-Konsulatu (Mędrzec, Artysta, Kanclerz), jak też na Radę Regencyjną złożoną z tych mniej obojętnych, bardziej kumatych.  Bo przecież nie każdy ma w plecaku buławę, większość ma fujarkę i cymbałki, kanapkę i termos, wszyscy zaś mają „telefon do przyjaciela” i trochę drobnych na czarną godzinę.

No, ale to już polityka. A podobno Zarzeczanin-Użupianin polityka się nie para.

ZAKOŃCZENIE

I nawet – mam świadków – nie machnąłem nikomu „czerwienią” – a przecież napisałem o socjalizmie. Można…?
 

 



[1] Poprawka, ustami jego mamy: Vilius nie jest informatykiem. Skończył architekturę, ale stwierdził, że to nie jest dla niego. Żałuje, że nie wybrał grafiki. Pracuje w przedsiębiorstwie produkującym części do laserów, przyrządów optycznych itp. Obsługuje i programuje obrabiarkę sterowaną numerycznie. Tyle wiem, że dobrze dogaduje się z szefem, który jest architektem i że ogólnie jest zadowolony z tej pracy;

[2] Mój wieloletni druh i mentor, „przewodnik po inteligencji” podjął wyzwanie zdefiniowania „wolnego wytwórcy”, czyli podmiotu lirycznego konceptu „zrzeszenia zrzeszeń wolnych wytwórców”. O ile go znam, może wyczuwam zaledwie – będzie pisał o nowoczesnym alter-twórcy, obytym z gadżetami, wrażliwym na fałsz (i na autentyczność), który nie walczy „biopolitycznie” o swoją podmiotowość, bo ja po prostu ma – przynajmniej w swoim przekonaniu. Jego słabością jest to, że unika więzi nie dających tu-teraz efektu (nie planuje, a na pewno nie zbiorowo) – które mogłyby go uczynić wielkim. Taka słabość czyni go dryfującym bezwolnie w swojej autonomicznej osobności, której nie dostrzega pośród codziennych, bardzo zajmujących spraw;

[3] „Prezydentem” Republiki Zarzecza jest Romas Lileikis, poeta, muzyk, reżyser filmowy: Aš esu (Jestem), Olandų gatvė (Ulica Holenderska), Anapus (Oprócz), K+M+B, Saša (Sasza), autor trzech utworów słowno-muzycznych: Kiaulės sakmė (Świńska Saga), Evangelija nuo Romo (Ewangelia według Romana), oraz Requiem;

[4] Słowo „swojszczyzna” w najważniejszym ze znaczeń – opisuje sytuację, w której człowiek, rodzina, grupa, środowisko uzyskuje „prawo osiedlenia” w społeczności lokalnej, wrastania w nią, ubogacania jej, co wiąże się z obowiązkami świadczeniowymi, z rygorem lokalnych procedur i przepisów (nawet niepisanych), ale też z prawem utożsamiania się, współuczestnictwa pełnego, nie-markowanego. Prawo swojszczyźniane przyznaje się – to ważne – w drodze prawdziwej, niewymuszonej aklamacji i nie oznacza „przygarnięcia”, tylko akceptacji żywej współobecności, utożsamienia w granicach – pożartujmy statystycznie – 70-90%, a nie 30-50%;

[5] Jestem autorem koncepcji społecznej 5 + 2: liczba „5” obejmuje indywidualny minimalny dochód gwarantowany (symbolicznie: Podłoga, Posiłek, Koszula, Gazeta, Bilet), a liczba „2” obejmuje dwie zbiorowe przestrzenie cywilizujące: opieka zdrowotna i edukacja ustawiczna. W moim przekonaniu świat pozbawiony 5 + 2 jest światem pogrążonym w topieli wykluczeniowej, gdzie rządzi patologia ekonomiczna, dezintegracja i degeneracja tak namacalna, że aż obrzydliwa;

[6] Gilles Deleuze – filozof francuski. Jest często utożsamiany z nie-Heglowską „filozofią różnicy” (poprawnie: różni – JH), która przypomina myśl Jacques’a Derridy. Różnia (fr. différance) – neologizm stworzony przez francuskiego filozofa Jacques'a Derridę. Źródłosłowiem différance jest dwuznaczność francuskiego czasownika différer - oznacza on zarówno "różnić się", jak i "opóźniać" o jakiś interwał, stwarzać „echo” (por.: Pedia);

[7] Félix Guattari – francuski psychoterapeuta i filozof. Współtwórca pojęcia "schizoanaliza" i jednego ze znaczeń terminu "ekozofia". Guattari i Deleuze wypracowali wspólny koncept filozofii społecznej. Schizoanaliza (fr. schizoanalyse) – termin wprowadzony w 1972 roku w ich książce L'Anti-Œdipe, jednym z dwóch tomów noszących "duży" tytuł Capitalisme et schizophrénie. Formowanie pojęcia było kontynuowane w drugim tomie książki Mille Plateaux. Schizoanaliza kształtowana była przez obu autorów i indywidualnie w pracach Guattariego, np. w książce Chaosmose (1992) (por.: Pedia);

[8] Demutualizm – to „ryt” gospodarczy, oparty na przeistaczaniu formalnym przedsiębiorstw rodzinnych, spółdzielczych, pozarządowych – w spółki akcyjne i podobne oparte na anonimowości, na więziach czysto komercyjnych;

[9] Mutualizm – to pochwała prywatności, intymności w działaniu, wspieranie bujnej twórczości rodzinnej, towarzyskiej, mało-grupowej, dbałość o to, by ona rozkwitała mnogością form, Multi-podmiotowością. Odpowiedzia na Demutualizację (doprowadzanie do rozmiarów ponad-wspólnotowych) jest Remutualizacja (dekoncentracja własności, form, powrót od „systemu” i „struktur” – do „sieci”);

[10] Początkiem Kozaczyzny była narastająca fala „czerkasów”, chłopów uciekających na „porohy” przed pańszczyźnianym uciskiem feudałów, ale też ludzi będących na bakier z prawem i „normami”, ryzykujących doświadczenie z „tatarami”, byle nie doświadczać morderczego uciemiężenia i zniewalającego ustroju;

[11] Kozacy „rejestrowi” to tacy, którzy godzili się na dyspozycyjność (gotowość do wyruszenia na wojnę z kimkolwiek), w zamian za stały żołd od mocodawcy, nawet jeśli mocodawca (Rzeczpospolita, albo carska Rosja) nie okazywał się solidnym płatnikiem. „Rejestr” rozrastał się liczebnie, aż stał się dominującą formułą „etatyzacji” Kozaczyzny wedle oczekiwań władcy;

[12] Le Bateau-Lavoir to kamienica w paryskiej dzielnicy Montmartre przy ulicy Rue Ravignan pod numerem 13;

[13] David Ricardo, jeden z klasyków nauki ekonomii, kontynuator „rynkowego wątku” koncepcji Adama Smitha. Zajmował się chemią, mineralogią, geologią i matematyką. Wzbogaciwszy się dzięki talentom i smykałkom, kupił sobie miejsce w parlamencie, był członkiem Partii Wigów, której przewodniczył jego przyjaciel James Mill. Działalność polityczna zainspirowała go do badań nad ekonomią. W 1821 założył Klub Ekonomii Politycznej, skupiający wielu wybitnych ekonomistów;

[14] Teoria przewagi komparatywnej (teoria przewagi względnej, teoria kosztów komparatywnych) – teoria ekonomiczna wyjaśniająca mechanizm obustronnie korzystnej międzynarodowej wymiany towarów i usług w sytuacji znacząco niższych kosztów produkcji dóbr po stronie jednego z partnerów wymiany. Zgodnie z tą teorią decydujące znaczenie dla korzyści czerpanych z wymiany przez obydwu partnerów handlowych ma względny stosunek kosztów produkcji dóbr będących przedmiotem wymiany w krajach partnerów, a nie bezwzględny poziom nakładów, jakie w poszczególnych krajach należy ponieść na wytworzenie tych dóbr. Wystarczającą przesłanką rozwoju specjalizacji i handlu międzynarodowego jest występowanie względnych różnic kosztów wytwarzania, mierzonych nakładami pracy. Teoria kosztów komparatywnych jest rozszerzeniem i jednocześnie uogólnieniem teorii kosztów absolutnych Adama Smitha, zgodnie z którą w wymianie handlowej decyduje poziom bezwzględnych kosztów produkcji, a większe korzyści z wymiany będzie odnosił partner, który potrafi wytworzyć dobra mniejszym nakładem (por.: Pedia);

[15] Pójdźmy za Platonem, a właściwie za gnostykami. Jeśli Pleromą nazwać „pełnię doskonałości” wszystkiego co jest, było i będzie, to Kenomą nazwiemy absolutną nicość, pustkę, powstała w procesie Histeremy, czyli „wymiatania” przestrzeni pleromalnej, wyrzucania z niej wszystkiego co (mogłoby być) doskonałe aż do skutku, czyli nieobecności czegokolwiek;