A tu pospolitość skrzeczy… Chocholi taniec z namordnikiem

2020-04-25 07:50

 

Marazm, pospolitość, karnawałowa jałowość i bezradność, w jaką popadło polskie społeczeństwo, głównie inteligencja, ta redaktorka polskich etosów, syta i pijana importowaną Transformacją – oto moja „wiosenna” refleksja w dobie hulaszczych „wyborów” układających się w finałową scenę sekwencji świąt: święto Pracy i Józefa, Święto Flagi i Zygmunta, święto Konstytucji i Upadku porozbiorowego.

Trzeba było nam tej wielkiej ściemy korona wirusowej, spazmu tęsknoty za normalnością codzienną, aby dotarło do nas młodopolskie przesłanie o tym, jak łatwo jest roztrwonić wszystko co istotne, dla pustej pożądliwości, dla odpustowych cacków odzianych kolorowo, narkotycznie pachnących i szumnie szeleszczących na zielono.

 Z Wesela – zręcznie sfilmowanej szkolnej lektury – wdrukowała mi się dożywotnio przejmująca scena o świcie, podczas której Niemen zawodzi w roli Chochoła:

  • Miałeś, chamie, złoty róg,
    miałeś, chamie, czapkę z piór:
    czapkę wicher niesie,
    róg huka po lesie,
  • Ostał ci się ino sznur, ino sznur, ino sznur, sznur, sznuuuuur…

 https://www.youtube.com/watch?v=B-t7CqvBM2A   

Cytat ma znaczenie symboliczne: dźwięk złotego rogu miał przecież pobudzić nas, wezwać do walki z zaborczym rwactwem, pogardą obcych. Róg Gospodarz powierzył bujnemu, nieświadomemu powagi chwili Jaśkowi, ale ten okazał się  lekkomyślny, zgubił róg, kiedy dosiadając konia schylił się po ładną, kolorową czapkę z pawimi piórami – no i został mu jedynie sznur na szyi. Sznur ma też znaczenie symboliczne: "powieś się, ciemaku, niemoto, zasrańcu, boś wszystko spartolił i nadziei już nie ma".

Jako licealista brałem udział w harcersko-szkolnej wyprawie z przy-kaszubskiego Lęborka do śląskiego Chorzowa i Katowic, z wizytą w Parku, z wieczorem spędzonym w Teatrze Śląskim. Tam obejrzałem Tango (Mrożka) i napisałem pierwszą w życiu recenzję, prawdziwą, bo opartą na przeżyciu autentycznym do bólu. Mowa o bazarowo submiejskim cynizmie i cwaniactwie Edka.

Podobnie czuję się jako widz i zarazem uczestnik panikodemii korona wirusowej. W moich oczach pospolite wydarzenie sanitarno-higieniczne stało się znakomitą okazją dla „globalistów” do gruntownej przebudowy priorytetów, przy czym nie widać w tym wszystkim planu, raczej podążamy za jakimś feromonem, najwyraźniej równie zgubnym co niepojętym.

Końcowa scena „Wesela” pokazuje nam, że mimo wielkich możliwości drzemiących w „narodzie” – ten wciąż pozostaje bezradny wobec szarpiących go imperiów łasych na nasze dobra materialne, gotowych wszystko nazywać „potencjałem-kapitałem” (ludzkim, społecznym, kulturowym, produkcyjnym) , ponieważ nie potrafi się połapać ów „naród” w całym zamieszaniu. Zarzut marazmu, niemocy, rozmemłania dotyczy głównie inteligencji, która pośród plemiennych zawołań zatraciła niemal całkowicie wolę walki o Kraj i Ludność, zanurzając się w iście dekadenckich wyobrażeniach o swojej wydumanej, ale ponuro straceńczej chwale, raz sejmowej, raz medialnej, raz ulicznej.

I oto zostajemy z gołą dupą pośrodku „bożego igrzyska”. A sztuka Wyspiańskiego boleśnie nas trąca: widzisz, narodzie, to nie pierwszy raz okazałeś się pokraką.

Kiedy widzę tych wszystkich sejmowych ratlerków warkliwych z jednej strony i sierściuchów przebrzydłych z drugiej – to mam nudności. Kto ich wszystkich poparł głosem „obywatelskim”?

Aż samo prosi się o przeróbkę recenzji autorstwa Emila Haeckera, napisanej tuż po premierze Wesela mającej miejsce16 marca 1901 r. w Teatrze Miejskim (dzisiejszym Teatrze im. J. Słowackiego) w Krakowie. Oto, jak dziś cytowałbym pana Emila (to co moje – w nawiasach):

Dwadzieścia lat karmiono się frazesem (Demokracji, Wolności, Rynku, Przedsiębiorczości, Swobód Wszelakich, Polskości, Europejskości): szerokim, rozlewnym, dźwięcznym, bo pustym, nieszczerym, bo kłamliwym frazesem. (Mądrość i szlachetny etos Solidarności), poezja (i muzyka Kaczmarskiego, pożyczona od Llacha), lud (dojrzały do samouwielbienia), nowa twórczość (wszelkiej maści proroków), apostolstwo prasy, (robotniczomaństwo i) chłopomaństwo półpijane, półsenne, półkomedianckie, wielkie słowa, małe myśli, moralistyka patriotyczna, wszystko to kłębami oplotło ducha polskich klas wyższych, zahipnotyzowało je, znieruchomiło, ułożyło w jakiś półmartwy, malowniczy obraz, który wczoraj (w dniu premiery sztuki sprzed 120 wiosen) przedstawił nam mistrzowską ręką wielki artysta St. Wyspiański na scenie krakowskiego teatru.

Co będzie z tych frazesów, sami nie wiedzą. (…) Ci ludzie duszą się w pętach frazesu, bujają po chmurach, szaleją w pogoni za „tematem”, onanizują się duchowo, upijają się w ostateczności alkoholem (KOD-ownictwa), trują dusze flirtem (z noblistami własnego chowu), ale nie znajdą wcale drogi i hasła dla masy (pęczniejących i liniejących wykluczeń społecznych, równie dolegliwych co dziedzicznie ostatecznych).

Tylko dlatego, że nie mam zdrowia szarpać się z licznie polującymi „stójkowymi” – zaczepiam o uszy szmaciany namordnik na czas przejścia od drzwi do drzwi. Ale i to się u mnie skończy. Mam wstręt do tłumnego pajacowania pośród niespokojnych egzaltacji.

Przerwę tę notkę w tym miejscu, bo mi już nerw puszcza.