Bardzo, bardzo, bardzo /próbka epilogu/

2015-06-08 10:16

 

Pożegnania rozpoczęły się przy niedzielnym śniadaniu. Rumuńscy organizatorzy zadbali o właściwy rozdział okolicznościowych pucharów i dyplomów: dostało się Katalinowi (z Ioaną), Vladowi (z Marianą i małym Edim), dostało się „biedronkom” (Natasza, Svieta i Oksana), naszej Stefie i naszemu Mihaiowi, dostało się „wołdze” (Andriej z małym Żeką), i wielu innym.

Po czym szybkie pakunki i zbieramy się przy samochodach, trochę leniwie, ale pożegnalnie napięci. Rozmowy jakoś nie chcą się pozamykać, wciąż jest jeszcze coś do dopowiedzenia, do przekazania. W użyciu wszystkie możliwe języki, ale wtrącamy już słowa rumuńskie, których się nauczyliśmy. A oni –rewanżują się Ukraińcom po ukraińsku, Polakom po polsku, Węgrom po węgiersku, co tam komu się odświeżyło. Pamiętałem, by dziewczynkom z campera (Timisoara) powiedzieć Auf wiedersehen: uczą się niemieckiego, a ich starsza siostra angielskiego.

Jaka miła niespodzianka: Żeka przynosi mi mały model UAZ-a radzieckiego, podarunek. Nic nie mam w zamian, ale zablokowało mnie, dopiero po chwili zacząłem mu dziękować. Jak łatwo jest nawiązać przyjaźń... Żenia takich przyjaźni pozawierał kilka. Mały smyk, wesoły, koleżeński (najbardziej skumał się z Edim, synem Vlada i Mariany).

Aż szkoda, że to już...

Natasza poprosiła mnie o uprzejmość: dała receptę na leki dla męża. Poślę przez „umyślnego”: w mojej Izbie wciąż są ludzie ze Lwowa.

Drum-bun. Szerokiej drogi. Scziastlivoj dorogi. Good luck, see you again. I tak niczym na wieży Babel.A słoneczko swoje robi, 

W drogę zatem. Klaksony grają jak na wczorajszej paradzie. Ja wylosowałem miejsce w „dacii”, razem z Anutsą i Stefą oraz Łukaszem. W pozostałych autach roszady, zwłaszcza że zapadło mocne postanowienie nie-bufetowania w „nysce”. Dzielni ludzie, z charakterem. Jakoś się uklepaliśmy.

Akurat na odcinku do Krakowa (lekko przecinamy Węgry i Słowację) drogi mają jakość dającą nadzieję, że zdążę na wieczorny pociąg do stolicy. Ale Mihai ma tysiąc pomysłów na urozmaicenie trasy, więc, na przykład, pokonaliśmy jakąś rzeczkę promem linowym (cable ferry). rozmawiamy o wszystkim i o niczym, zwłaszcza na przystankach "w celach waznych". o regionie Tokaj, rozpostarym na dwa kraje i o jego koronnym produkcie spozywczym. o kolejnym zlocie w Jaworkach, o czym sie da.

Upał, wszystkie okna w wehikule otwarte, szum, silniki – nic nie słyszę ani z telefonu, ani z własnych myśli. Nic to. W końcu niech duje, byle nie skręcało potem karku od przewiania.

Ostatni wspólny posiłek – w Bardejovie. Na ryneczku – wielkim, niczym rynek krakowski (no, lekko przesadzam, ale za to mozaika kocich łbów to mistrzostwo świata) – rozpięte na sznurach białe płótna i lny. Podpisano karteczkami, z którego domu wzięte. Taka wspólnotowa mała akcyjka. Jakaś artystyka z tego się zrobiła, jak w „Matce Joannie od aniołów”. Potem się dowiadujemy, że to jest zbliżający się wieczorny koncert ku chwale demokracji. Zbierają się ludzie, kawiarenki i ogródki zakwitły turystami i „miejscową ludnością”. Nastrój piwno-deserowy.

Zamawiamy co kto chce. Ja tradycyjnie: kotlecik wieprzowy, który w tej akurat baro-kawiarni potrafią i ugotować, i przyozdobić, i okrasić, i podać, wraz ze złocistym napojem Kozel.

Wychodzimy już po zmroku. Trwa koncert. Aksamitny głos młodej dziewczyny, akompaniującej sobie na klawiszach, wabi nas na środek rynku, gdzie zgromadził się już niemały tłumek. Ale dużo czasu nie mamy. Dwie-trzy pieśni, naprawdę ładnie żegna nas Słowacja.

Stefa z Anutsą dokonały w barze podsumowań podróżnych i każdemu wręczyły kartkę z sumami, kto ile komu powinien zwrócić. Fajna metoda, pomyślę o niej. Bo w drodze ludzie płacili – poza własnymi zakupami – za różne paliwa, posiłki, noclegi – kto miał jaką walutę. I one to zgrabnie poprzeliczały. Ja jestem dłużnikiem Ulricha, Mihaia i Basi. Nie wyszło to wcale drogo, aż zapytałem Anutsę, czy się nie omsknęły.

Kiedy odchodzimy ku samochodom, w baśń aksamitno-klawiszową wdzierają się motocykle, nieświadome, że hałaśnikując warkotliwie naruszają wieczorne sacrum, świątynną atmosferę słowackiej demokracji.

Kilka kilometrów dalej umówiona wcześniej siostra Adama odbiera go: mieszkają nieco w bok, wygodnie jej było wjechać do Słowacji. Żarty, pożegnania. Siostra za niedługo wychodzi za mąż, nasza „warszawa” i być może „nyska” okraszą wesele i ślub.

Na parkingu tuż pod Krakowem przepakowujemy bagaże i przesiadamy się. Ostatnie pożegnania i jadę do miasta z mniej poznanym małżeństwem, samochodem Stefy: najpierw oni blisko Plantów, a za chwilę ja przy Galerii Krakowskiej, bo tu dworzec. Pa, to dziś ostatnie pożegnanie. Od teraz jadę się witać, brakuje głupich 350 kilometrów.

Ostatni dobry pociąg był godzinę temu. Następny – 4.45. Jak ja w takim stanie pójdę do roboty? Krótkie spodenki (długie są w stanie krańcowego zmęczenia), t-shirt, wymięta marynarka, zreszta juz nieświeża po kilku dniach w bagażniku. Skorzystałem z okazji i nie czekając bez sensu na peronie kilka godzin, zabrałem się pociągiem do Widzewa, stamtąd do Żyrardowa. I już – uprzedzony o trudnościach remontowych – miałem się zdecydować na autobus zastępczy za 40 minut – kiedy na peron wjechała „wiedenka” relacji Skierniewice-Warszawa. He-he, wiedenka. Naprawdę tak ja przedstawiono przez megafon! Trzy stacje – i jestem w domu.

Wziąwszy prysznic i doprowadzając się do wyglądu – oto siedzę w WKD i konstatuję, że pojawiła się nowa, nieznana grupa „kanarów”. Wszystko się zmienia, nieprawdaż?