Bicie rekordów na dopingu

2014-06-23 07:58

 

Na poziomie studenckim brałem udział w polityce. Może ona nie była w krótkich spodenkach, ale też nie były to garnitury markowe. Krótko to opiszę, by „się wykazać”, że wiem o czym teraz piszę, mówiąc o dorosłej polityce (he, he, dorosłej…!).

Co prawda, moja najważniejsza aktywność w latach „akademickich” – to koła naukowe (ekonometrii, planowania, ekonomii), Studencka Akcja Naukowa (Łomża’80 i ’81), redakcja uczelnianej gazetki „Relacjosonda”, szefowanie Ośrodkowi „Dialog”) – ale też miewałem funkcje „bezpośrednio pionowe”: starosta roku, wiceszef Rady Wydziałowej, uczestnictwo w Kongresie SZSP, który przywrócił nazwę ZSP. Na marginesie: regularnie co pół roku organizowałem zimowe oraz letnie obozy w górach dla studentów (nawet jak sam byłem na pierwszym roku, zorganizowałem obóz zimowy) – przez co zawsze miałem kilkudziesięcio-osobowe stadko apostołów obojga płci, którzy czekali na kolejny „mój” wyjazd.

W pewnym momencie, mniej-więcej na miesiąc (może więcej) przed takim uczelnianym „zjazdem”, który wybiera kierownictwo uczelnianej organizacji – zacząłem być „pewniakiem” na szefowanie Radzie Uczelnianej. „Siły wyższe” porozmawiały ze mną, namaściły, organizacje wydziałowe „poparły”, jednym słowem, cała ta nomenklaturowa robota została wykonana, sam „zjazd” miał być formalnością. W końcu byłem jednym z najaktywniejszych, miałem konkretny dorobek, itd., itp.

Znam powód, ale nie powiem (człowiek żyje i ma się dobrze politycznie), dla którego, na dwa dni przed „zjazdem” uczelnianym, przyszedł do mnie Jacek Kwiatkowski, świetny chłopak, na starcie. Przy herbacie w studenckim „Chlewiku” (profesorski klub nazywał się „Jajko”, a nasz tak jakoś…) Jacek powiedział mi, że to nie ja, tylko on jest nominowany na szefa. Przełknąłem to, choć ugotowało mi się wszystko. Nie szalałem, nie miauczałem, skomentowałem kwaśno. Gdzieś tam w trzewiach doceniłem – mało się znając na polityce – że „wysłali” do mnie samego Brutusa, a nie potraktowali jak trędowatego śmierdziocha.

Gdybym był naonczas głupi jak Tusk – to wystawiłbym mimo wszystko swoją kandydaturę, może bym zwojował silne poparcie, może bym nawet wygrał. Ale spuściłem powietrze, niech się dzieje.

Ktoś, kto tę karuzelę napędzał, docenił to: pół roku później byłem już w składzie „prezydialnym” w Radzie Okręgowej”, o szczebel wyżej. Tam pracowałem razem z chłopakami, którzy za kilkanaście lat mieli czołowe pozycje w kraju: W. Kaczmarek, M. Grabarek, A. Kratiuk, itd., itp. Wystarczyło cichcem robić swoje. Ale nie byłbym sobą, więc odszedłem z tego „stanowiska” do pracy etatowej, z ogłoszenia. To nie zrywało moich ZSP-owskich więzi, ale było „aktem nieposłuszeństwa”. A.K. powiedział mi z nieskrywanym rozczarowaniem: potrzebowałeś zarabiać, trzeba było powiedzieć, załatwilibyśmy ci robotę.

W tym samym czasie robiłem karierę, na której bardziej mi zależało: w ORNS afiliowanej przy organizacji studenckiej (Ogólnopolska Rada Nauk Społecznych). Tam też byli ludzie, którzy potem okazali się ważni (większość z nich została profesorami, niektórzy jako „akademicy” pełnili w nowej Polsce ważne funkcje polityczne, np. A. Zybertowicz) – ale liczyła się strona „merytoryczna”: seminaria, konferencje, wydawnictwa.

I znów „nominacja”. Na Przewodniczącego ORNS. Byłem pewniakiem, jak wcześniej na szefa uczelnianego ZSP. I znów komuś to nie pasowało, sam Wiceprzewodniczący Rady Naczelnej ZSP (późniejszy „wicek” w TVP, późniejszy Prezes Polkomtela) pofatygował się na kongres ORNS do Katowic i całą noc przekonywał wystawiającą mnie ekipę, że to nie ja mam zostać szefem, tylko ktoś inny (Staszek Z. z Poznania, politolog). Ja się jednak uparłem, a moja propozycja, że dajmy ludziom wybrać, jak ja będę szefem, to Staszek zastępcą i odwrotnie – nie została przyjęta. Rano, po nieprzespanej nocy, założyciel i patron ORNS, Romek G. wtedy już sekretarz młodzieżowy PZPR w Katowicach, dał mi ostatnią szanse na wycofanie się. W drodze na śniadanie powiedziałem mu: Romek, ja się na polityce nie znam, zrobiłem w ruchu więcej niż Staszek, czuję ludzkie poparcie oddolne, nie mam z czego ustępować.

Dostałem 2/3 głosów i żyją jeszcze świadkowie tego, że zaproponowałem Staszkowi wice-przewodniczenie (np. fajna, serdeczna, sumienna dziennikarka Mira S.). Odmówił. Jego sprawa.

W konsekwencji, choć wiele udało mi się zrobić w roli szefa ORNS (przede wszystkim olbrzymi rozrost budżetu na seminaria, dzięki mecenatowi Eugeniusza Pietrasika) – to moja kariera w dorosłej polityce została pogrzebana u swego zarania. Co z tego, że dziś „znam wszystkich” w polityce, w każdym ugrupowaniu, jakie Czytelnik wymyśli? Mam opinię fachowca niesterowalnego, upartego, niewiarygodnego „drużynowo”. Może trochę tu megalomanii mojej, ale tego się trzymam. No, na pewno nie mam parcia na stołki i takiegoż na gotówkę. Jaja mi ucięło, czy jak…?

Podsumowując: w tym drugim przypadku okazałem się głupi jak Tusk, nie potrafiłem ustąpić pod naporem przemożnej siły odgórnej – wobec tego ta mnie skreśliła. Skutecznie. Na całe życie. Na przykład Transformację obserwowałem jako kibic i jej ofiara.

 

*             *             *

Tusk, Donald, mój rówieśnik (jestem starszy o 35 dni), robiący za młodu również w naukach społecznych, poznający za młodu – tak jak ja – ludzi wybitnych i mądrych, jak Lech Bądkowski (właśc. Leszek Mieczysław Zygmunt Buntkowski). O tym, że polityki – tak jak ja – uczył się „w praniu” – świadczy choćby jego rola w przewrocie rządowym odsuwającym rząd J. Olszewskiego (zrelacjonowana w podrasowanym dokumencie J. Kurskiego „Nocna zmiana”).

W odróżnieniu ode mnie – Donald ma parcie na stołki i takież na gotówkę. I jest zręczny jak rzadko kto, do bólu skuteczny. Sposób, w jaki pogonił ze swojego otoczenia (wypinkował, jakby powiedział Jerzy Buzek) takich druhów jak Piskorski, Płażyński, Olechowski, Rokita i kilkanaście innych osób, w jaki użył KLD, UD (UW) dla wypromowania własnej sitwy – to mistrzostwo świata. Natomiast ostatnie lata są raczej serią rutyniarskich, nieuważnych wpadek: knajackie zabawy ze Schetyną czy Gilowską albo Ćwiąkalskim, zapadająca się, mimo propagandy, gospodarka (kolonizacja) i budżet (debetowy rekord świata mimo kreatywnej księgowości), bezproduktywne lizanie tyłka Amerykanom, chamskie starcia kompetencyjne z Prezydentem, zagrywki z OFE to w jedną, to w drugą stronę, nakaz dożywotniego starania się starców o pracę mimo kilkumilionowego bezrobocia, asysta przy największej politycznie katastrofie lotniczej i jej fatalnym „rozliczaniu”, wysłanie koleżki do piastowania „żyrandola”, kilkoro ministrów nie mających kompetencji do niczego, liczne afery geszefciarskie, wielowymiarowa klapa „autostradowo-stadionowa”, dyletanctwo dopalaczowe, kopanie koalicjanta rządowego w najczulsze miejsca, itd., itp.

Tusk, przede wszystkim, funkcjonuje w trybie „orientuj się i chwytaj, co lata w zasięgu”, a nie w trybie „rób swoje przyzwoicie, będziesz mocny swoim dziełem”. To jest polityka tania – nie mylić z tanim państwem. Dlatego na przykład, kiedy się dzieje na Ukrainie – Tusk błądzi jak w ciężkiej mgle. Szuka okazji, by dopiec Putinowi, by go z nim już nie kojarzono.

No i Tusk staje w takiej sytuacji życiowej, jak ja dwukrotnie: ktoś zdecydował, że on jest do „wypinkowania”. On zaś nie zachowuje się jak „pierwszy Herman” (uszy po sobie, niech mają satysfakcję), tylko jak „drugi Herman”: co wy tam chcecie ode mnie, jestem mocny i piękny oraz ładnie pachnę. Ma argumenty, ale dużo większe dostarcza tym, którzy jego losem potrącają sobie marionetkowo. Udaje sam przed sobą, że wie co robi i ma coś do powiedzenia we własnej sprawie.

Kiedy Tusk mówi ludziom: nie podam się do dymisji, bo w ten sposób zrealizowałbym scenariusz pisany przez kogoś innego – to dostaję zajadów. Równie dobrze ktoś przyłapany na permanentnych niecnotach może wykrzykiwać: byłem jako niecnota świetny i profesjonalny, ci, którzy chcą mnie usunąć, dyktują mi scenariusz nie do przyjęcia.

Kiedy Tusk mówi ludziom: poważne rozwiązania są niemożliwe, bo zdestabilizują państwo – to ja aż przycupuję z emocji. Bo to znaczy: nazbójowałem, naprzewracałem, zrujnowałem, ale gdybym odszedł, to dopiero by się zaczęło sypać!

Donald, to nie Ty grasz, to Ciebie rozgrywają, niemoto! A skoro wiadomo już każdemu, że nie kontrolujesz ani procesów, ani kadr, ani wskaźników – to czego się trzymasz kurczowo? Odejdź i zapracuj na nagrodę pocieszenia, a będziesz się upierał – to Cię zaklinują, zakleszczą jak Aleksandra i będziesz szmondackie czerwońce chyłkiem pobierał nie wiadomo skąd.

Miller, niegdyś wielki Kanclerz, upadłszy niekoniecznie za własne grzechy (chyba że za narcyzm), trwał na stołku premierowskim za wszelką cenę, aby wpisać się do Historii jako ten, kto składa podpis na kwicie dopuszczającym Polskę do Europy. I co? Mimo formalnej racji, nikt poważny dziś jego ówczesnej roli nie uznaje.

Donaldinho pobił i wciąż pobija rekord RP w długości premierowania – ale już widać nawet bez soczewek, że to wszystko na sporym dopingu. Twoja załoga to jemioły, a grilluje Cię dwóch „twoich” ważnych „siłowników”. Niesława, znasz to słowo, Donald?

Wiesz co? Jest taka książka, Leksykon ludzi ZSP. Mnie tam nie ma, choć formalnie przerastam połowę tam uwzględnionych (podkreślam: formalnie, wybaczcie mi butę i próżność). Naprawdę potrafię sobie wyobrazić, zwłaszcza po lekturze „1984”, że zostaniesz wymazany z polskiej Historii. Ty – historyk!

No, dojrzyj wreszcie, że tę drugą kadencję naciągasz na siebie jak sprane gacie, co się zbiegły podczas kadencji pierwszej: jeszcześ nią tyłka dobrze nie zakrył, to i biegasz z krokiem opuszczonym do kolan (boszszsz, co ja piszę…!).