Bitwa rzeplińską zwana. Część trzecia – karpacka

2016-03-11 07:04

 

/kontynuacja notek TEJ, TEJ i TEJ, a dodatkowo TEJ/

Jarosław lubi się ludźmi otaczać i na swój sposób jest towarzyski. Ale sprawy najważniejsze przemyśliwuje sam, aż nabiorą sensownego kształtu. Wtedy ten swój nieociosany jeszcze projekt daje przybocznym kurierom, by go nieśli w środowiska przyjazne i wraże, by się wokół niego działo, by się hartowała myśl docelowa.

Demokratą – w stylu helleńskim (samorządność)  czy rzymskim (prawo) – też nie jest Jarosław przesadnie. Wie na czym polegają różnice kompetencyjne między ludźmi, do tego będąc „od zawsze” w okolicach szczytów władzy wie, że może i buława każdemu pasuje do dłoni, ale większość raczej nią wymachuje, a nie dowodzi. Toteż z wielką ostrożnością traktuje wszelką „oddolność”.

Ten, który o demokracji samorządowej mówił w ostatnich latach najwięcej i najcelniej, profesor Jerzy Regulski – jasno głosił: w kwestii samorządności polskie reformy zatrzymały się na przedpolach, nawet nie przedostały się na zamkowy dziedziniec. Konstytucja wszelkie zgromadzenia radnych traktuje jako ciała konsultacyjne dla administracji lokalnej, ta zaś licznymi powrozami sprowadzona jest do roli wysuniętej placówki rządowej, której powierza się zadania chętniej, niż środki na ich wykonanie. Jarzmo rządowe dodatkowo ubezwłasnowolnia wójtów, burmistrzów, starostów, prezydentów miast w taki sposób, że gdyby rzeczywiście i poważnie postawili na swoją służebną rolę wobec lokalnej społeczności – natychmiast w wielu miejscach sprzeniewierzyliby się Państwu i zostaliby zastąpieni komisarzami.

Wiele też robi ludzka natura, której nijak nie da się przeskoczyć. Najwięcej z samorządności Polak ma wtedy, kiedy w bratniej gromadzie stawia się okoniem wobec każdej wyobrażalnej władzy, którą oskarża o nie dość opiekuńczą postawę wobec ludności. Pojęcie „solidarność” nie oznacza dla Polaków „weźmy się i zróbmy”, tylko „podpalmy dwór albo komitet”, by panowie zrozumieli, że prosty lud ma swoje potrzeby. Zresztą, czymże innym jest Kozaczyzna? Konstytucja kozacka, tak samo jak nasza Konstytucja 3 Maja, ustanawiały ten szczególny rodzaj powiernictwa: po to ci dajemy urząd, byśmy nie musieli gospodarzyć sami, a spróbuj skrewić – wywieziemy na taczkach. Nie inaczej funkcjonuje do dziś obecne na Bałkanach pojęcie Skupštiny, które zanim zaczęło być synonimem Sejmu czy Rady albo Komitetu – w kulturze Słowian Południowych oznaczało przede wszystkim ludowe zgromadzenie alertowe, zwoływane doraźnie, kiedy sprawy nie szły po myśli społeczności.

Zatem demokracja – myślał sobie Jarosław – ze względu na meandry kulturowe zmuszona jest w Ojczyźnie funkcjonować tak, jak „związek zawodowy środowisk politycznych”. Ta konstrukcja, pozornie zawiła, w rzeczywistości jest prosta jak cep. Związek zawodowy – dowolny – ufundowany jest na założeniu, skądinąd słusznym, że właściciele i menedżerowie kapitału zaprzęgniętego w procesy gospodarcze dają swoim załogom o wiele mniejszy udział w korzyściach z działalności, niż wymagałaby tego przyzwoitość i sprawiedliwość. Zawsze więc można i trzeba właścicielom oraz menedżerom „urwać” jakąś pajdę i rozdzielić między załogę. Gdyby skończył się w jakiejś branży wyzysk – związki zawodowe wyzdychałyby, co zresztą przytomnie „zainstalowano” w koncepcie Samorządnej Rzeczpospolitej (I Krajowy Zjazd Delegatów Solidarności), a potem równie przytomnie odesłano na śmietnik wraz z całą koncepcją, bo nie daj boże budować świat sprawiedliwy.

Zredagowana w czasach solidarnościowego festiwalu Samorządna Rzeczpospolita przełożona na rzeczywistość polityczną – to świat inny, przeciwstawny temu obecnemu, w którym jedni ugrywają dla siebie więcej władzy niż wynikałoby z prostej matematyki wyborczej, a inni po „związkowemu” starają się kąsać „nadwładców”, by im część tej „nadwładzy” odebrać.

Oto sens tego, co zwie się w Polsce KOD-em. Bo kiedy „europoidalni tuskowici” (o chyba dobre słowo plemienne: tuskowici) dysponowali Parlamentem, Rządem, Administracją Lokalną, NIK-iem, Mediami, Trybunałami – niezadowoleni mogli sobie uprawiać kozaczyznę, solidaryzm, skupsztiniarstwo i indygnadostwo. Zawsze się znalazło na nich instancję i procedurę, w której ich racja sama się topiła w kurzawce przepisów, na co już nie mieli sposobów poza warcholstwem. Ale kiedy warcholstwo – niespodziewanie dla tuskowitów, ale też dla samego warcholstwa – rozhuśtało trampoliny wyborcze – tuskowici nagle pojęli boleśnie, że utracili nie tyle większość, ile możliwość. Nagle i nieoczekiwanie stanęli w sytuacji swoich dotychczasowych ofiar: na wszelkie ich starania prawno-proceduralne nowa władza znajdowała swój sposób, taki „na wydrę”, tupeciarski, ale skuteczny w warstwie legalistycznej, bo nawet jeśli działo się bezprawie (inaczej: nie-do-końca-prawie) – poza zadymiarską „ulicą” nie dawało się tego skutecznie odkręcić.

To na tym polega istota różnicy między europejskim „waż proporcje”, a amerykańskim „zwycięzca bierze wszystko”. Nagle tuskowici zapragnęli ważenia proporcji, tyle że dopiero wtedy, kiedy okazało się, że „mniejszość” oznacza „nic”. Wcześniej tego nie zauważali.

 

*             *             *

Niespodziewanie w całej Europie Środkowej zaczęto myśleć bardziej kategoriami helleńskimi niż rzymskimi. Ktoś się wreszcie dopatrzył, że Unia Europejska to zaledwie federacja rządów a nie narodów. W dodatku na tyle hybrydowa, że Parlament Europejski, jedyne grono wybierane bezpośrednio przez narody – ma taką samą rolę „rezerwowego-konsultanta” we władzach europejskich, jak radni wobec administracji lokalnej: mogą pogadać, ale dopiero kiedy pogadają „poprawnie”, zakotwiczą się pośród synekur i apanaży, już nie w roli europarlamentarzystów, tylko rzeczywistych decydentów.

Jarosław myślał: gdyby tak Parlament Europejski wybierać nie w formule członkowsko-państwowej, a regionalnej…? Może nie każdy kraj europejski ma tak wyraźne regiony jak Polska (np. Mazowsze, Kurpie, Kaszuby, Podhale, Śląsk, Podlasie, Lubuskie, Krajeńszczyzna, Warmia) – ale znalazłoby się ze 100, może nawet 200 takich regionów w całej Europie, do tego metropolie wielkomiejskie. Europarlament z takiego nadania z natury rzeczy miałby mocniejszą legitymizację, co po „Kukizowemu” rozwaliłoby biurokratyczno-sitwiarską hybrydę komisaryczą (dzieło byłego faszysty W. Hallsteina).

To chyba jednak pieśń przyszłości, dziś jest ważne, że kiedy dojdzie do „sytuacji grunwaldzkiej” – a ta najprawdopodobniej stanie się faktem po sobotnim ogłoszeniu opinii Komisji Weneckiej – to przeciw rycerstwu zwoływanemu przez tuskowitów będzie można wystawić pospolite ruszenie środkowo-europejskich „barbarzyńców”, nie dających przyzwolenia na czyjąkolwiek „nadwładzę”.

Ciąg dalszy nastąpi…