Bóg popiarduje na Amerykę

2016-03-06 11:51

 

Pierwotna wersja utworu „God Bless America” została napisana latem 1918 roku przez żydowskiego emigranta z Rosji, Irvinga Berlina, który stworzył ją z myślą o rewii rozrywkowej. Cała Ameryka jest tyglem paradoksów identycznych jak ten, że coś w rodzaju amerykańskiej Roty stworzono na użytek rewii, talentem żydowskiego imigranta z Rosji.

Chodzącym i kandydującym paradoksem Ameryki jest kandydat republikański do urzędu Prezydenta, na razie in-spe.

Jako, że widziałem niejednego prostaka o bożym świecie nic nie wiedzącego, który doszedł do fortuny i publicznego znaczenia – nie będę dyskutował o meandrach amerykańskich karier. Gdybym przypadkiem został posadzony gdzieś blisko tego pajaca podczas jakiejś imprezy – po prostu wstałbym i wyszedł. Nie bajeruję, zdarza mi się to. Na przykład – będąc Dyrektorem Generalnym w jednej z izb gospodarczych – nie pojawiłem się na przyjęciu noworocznym u Jana Kulczyka, honorowego prezesa tej izby – wyjaśniając zdziwionym współpracownikom, że blisko tego symbolu polskiej Transformacji nie mam ochoty przebywać, w dodatku kiedy on „stawia”. Dociekliwym wyjaśniam: słowo „prostak” nie dotyczy Kulczyka.

Wybory prezydenckie w Ameryce są pośrednie, podobnie jak partyjne prawybory. Może to jest jakieś odstępstwo od „demokracji bezpośredniej”, ale za to daje nam szanse na tytułową analizę. Otóż – jak na razie – prawie 400 elektorów (ludzi powszechnie szanowanych w swoich środowiskach) deklaruje, że wystawi kandydaturę tej kreatury do rywalizacji z kandydatem tzw. demokratów.

Umiem sobie wyobrazić rozmaite szczyty dyplomatyczne i podobne wydarzenia, podczas których ten człowiek w roli dowódcy najsilniejszego imperium w historii, wypowiada się szybciej niż myśli, a kiedy pomyśli (sam lub z pomocą trzeźwiejszych) – to idzie w zaparte i trwa przy tym co powiedział.

Lepszego końca powagi USA w świecie – nawet śmiertelny wróg Boga by nie wymyślił.