Boska inżynieria moralna

2015-04-01 07:51

 

Na swoje usprawiedliwienie – w sprawie napisania niniejszej notki – mam to, że zakończyłem studiowanie dorobku Barucha/Benedykta Spinozy. Nie, nie czuję się znawcą tego filozofa i jego zawiłości: po prostu kilka spraw z jego dzieła życia dotarło do mnie z mocą, której się nie wyzbędę, zanim czegoś w tej konwencji nie napiszę.

Będę przeplatał swoje własne koncepty z tym, co zrozumiałem z Barucha – i w ten sposób moja żabia nóżka załapie się może na podkowę. Moi stali Czytelnicy rozróżnią, pozostali niech się domyślają.

Zaczynam – jak zawsze w rozważaniach o sprawach ostatecznych – od przytoczenia pojęcia NIC. Wyobraźmy sobie COŚ, najlepiej przedmiot. Poza swoją esencjalnością (Arystoteles: substancjalnością, Spinoza: istotnością) taki przedmiot ma rozmaite cechy, właściwości, atrybuty. No, to pozbawiamy ów przedmiot tych dodatków: najpierw kształt, potem kolor, potem zapach, potem ciężar/masę, potem gęstość, miąższość-elastyczność, temperaturę, naładowanie elektryczne, namagnesowanie, i tak dalej. Aż nasz przedmiot zostanie pozbawiony każdej wyobrażalnej cechy, którą miał lub mógł mieć. W tym sensie nasz przedmiot jest niewykrywalny przez żadne narzędzie i żaden system rozpoznawania. Nie wyróżnia się niczym, i jakby go nie było. Ale jest. I wtedy pozbawiamy nasz przedmiot tej ostatniej cechy, że JEST. Zatem nasz przedmiot, pozbawiony uprzednio wszystkich możliwych cech – przestaje ostatecznie być. Reprezentuje NIC. Zaledwie reprezentuje.

Gdyby wszystko co było, jest i będzie poddać tej samej operacji – ale naprawdę, wszystko! – to „suma” tego wszystkiego pozbawiona cech i na koniec pozbawiona bycia – to jest właśnie NIC. I gdyby nie to, że Czas i Przestrzeń też są usunięte z naszego katalogu – mógłbym powiedzieć, że u zarania, u prapoczątku było takie właśnie NIC.

Uff

Jakiekolwiek COŚ powstało z NIC – dokonało się to poprzez Słowo. Wszystko Co Jest – w tym Czas i Przestrzeń – to wyraz/przejaw Ruchu, jakiego doznało NIC za sprawą Słowa.

Pojęcie Słowa jest trudniejsze (dla mnie) od pojęcia NIC. Moje refleksje na ten temat od lat niezmiennie prowadzą mnie w okolice Samopoznania Uniwersum, a właściwie NIC pozostające w Ruchu wystarczająco intensywnie, by powstała wielość COŚ-ów. Skracając odeślę ciekawskich do Biblii, Księgi Wyjścia, zwanej w mowie „koine” Εξοδος (Exodus), a po hebrajsku שמות (Szemot) – „imiona". Uprzedzam, że rozważania „lingwistyczne” ukryte za baśniowym opisem losów ludu mojżeszowego, można w rozmaitych redakcjach wyczytać w innych ważnych księgach religii całego świata i całej Historii. W tej-to Księdze (3,14) Bóg – to symbol przecież – sam o sobie powiada „jam jest, którym jest”, co jest przekazem takim oto, że „nie ma imienia fenomen, który jest esencjalny/substancjalny/istotny, imię bowiem (nazwę daną Słowem) nosi coś, co jest wyróżnione. W domyśle: ja jestem NIC ale z cechą JESTEM. W tym samym wersecie mówi Bóg do Mojżesza: «Tak powiesz synom Izraela: JESTEM posłał mnie do was».

Bóg – czyli NIC które JEST – może już „swobodnie” nazywać rozmaitości, a więc poruszać NIC (samego siebie: wszystko i wszyscy stanowimy jakiś aspekt-cząstkę boskości). Na tej podstawie mamy Boga za stworzyciela.

Niewiernym, zwłaszcza „dawkinsom”, uświadomić trzeba, że jak do tej pory wyrażam się o Bogu po inżyniersku, bez ciemnogrodziańskiego nabożeństwa, bez wycofania umysłu dla bezrozumnej wiary.

Tak pojęty Bóg, który na skutek własnej twórczości lingwistycznej stworzył Wszystko Co Jest, w dodatku stworzył to z NIC, bowiem sam BYŁ (więc Mógł) – otóż taki Bóg jest i wszędzie, i zawsze: on – nazywając – stworzył Czas i Przestrzeń, są to fenomeny kontrolowane przez niego, dla niego cały Czas to mniej niż chwila, a cała Przestrzeń to mniej niż punkt. I tylko dla niego. Ale Bóg nie jest Wielkim Bratem z zewnątrz chwili i punktu – tylko wypełnia punkt i czas. Jest wszędzie i zawsze. Cokolwiek innego jest – postrzega czas jako nieskończony i podobnie postrzega przestrzeń – nawet jeśli ma przenikliwość Einsteina.

Matematycznie, po inżyniersku – to jest prosty wywód.

Jeśli coś jest i coś innego jest – to mamy kontrapunkt. Samo to, że jest To i Tamto – czyni je różnymi od siebie, choćby były to dwa produkty z taśmy, choćby to były bliźnięta jednojajowe. I tu się zaczynają wyzwania etyczne. Puśćmy To i Tamto z identycznej wysokości, blisko siebie. wbrew pozorom nie mają one (To i Tamto) identycznych warunków, bo lecą OBOK siebie, a nie W SOBIE wzajemnie. Podobnie, gdyby To puścić pierwsze, a po tej samej trajektorii puści następnie Tamto.  Znów mamy dwie różne sytuacje, bo choćby było identycznie – mamy przesunięcie w czasie.

Zatem dwa byty przez sam fakt, że są – różnią się choćby co do Losu, Pamięci, Historii. I to wystarczy, by kiedyś różnice skumulowały się, albo zeszły się w konstelację wrogą dla siebie.

Co robić, co robić?

Boskim zaklęciem jest „kochać”. Bóg jest Miłością. Co oznacza tyle, ile czytamy w drugim przykazaniu jezusowym (nie mylić z przykazaniami Dekalogu): „miłuj bliźniego jak siebie samego”. Udaj przed sobą, że jesteś tym drugim kimś, i na wszystko co cię w nim wkurza – znajdź wyjaśnienie i usprawiedliwienie, jakbyś dla siebie wyszukiwał. A jeśli tego nie zdołasz – wracaj do pierwszego przykazania „Bóg ponad wszystko” i w ten sposób ratuj się przed zgubą nie-kochania. Ale lepiej, żebyś umiał kochać bliźniego, wtedy bliżej Boga jesteś, niż kiedy Boga masz ponad wszystko, a bliźniego miłujesz pod pręgierzem boskiego nakazu.

Tylko miłość – zespalająca wszystko w synergiczne Jedno – niweczy fatalne skutki różnic, czyli wielości. Bóg tworząc wielość zaprogramował ją na synergiczną miłość. Paradoksalnie Bóg nie musi kochać, bo jest Pleromą (Platon: pełny zbiór idealnych form wszystkiego co było, jest i będzie). Bóg ową pleromalność osiągnął poprzez Słowo, poprzez nazywanie, poprzez zabiegi lingwistyczne. Ale Bóg kocha, bo widzi, że poszczególne byty (niedoskonałe echa Pleromy) – wszak jego własne dzieła – nie zawsze umieją kochać, więc on za wszystkich kocha wszystkich. A kiedy są tak niekochający, że głusi są na miłość Boga (który nie musi, a kocha) – to oddaje Ludzkości kapsułę wyposażona w Pleromę (nie będącą Pleromą, tylko wyposażoną w nią). Historia i Nowy Testament nazywają tę kapsułę Jezusem, Zbawicielem, Chrystusem, Synem Bożym. Nie wszyscy. Bo i na to bywają głusi.

I zatracają się w bez-moralności. Bo nie jest moralny, kto nie kocha bliźniego. Wszelka moralność z miłości bliźniego „jak siebie samego” się bierze. Co najwyżej, jeśli w tym słabuje – ratuje się ślepym oddaniem Najwyższemu (nie będziesz miał cudzych bogów przede mną).

 

*             *             *

Uważny Czytelnik widzi, że im dalej idę w rozważaniach, tym bardziej pobożnego języka używam. Odradzam zatem czytania tego tekstu od tyłu. Zabraniam. Przecież końcówka po inżyniersku wynika z początku! Co z tego, że brzmi moherowo?

A czymże jest demokracja, jeśli nie „reprodukcją” miłości bliźniego we wspólnocie? No, chyba że to jest demokracja „państwowa”, która miłości nie potrzebuje, tylko regulacji, regulacji, procedur, instancji, algorytmów, praw „do” i wolności „od”.