Chłodna kalkulacja. Wykluczenie ostateczne

2012-05-07 07:33

 

W trzech ostatnich notkach (Bezdomność, Bezrobocie i Samorealizacja) wskazałem na trzy elementy łańcucha wykluczenia (a może trzy szczeble „drabiny w nicość”).

  1. Zaczyna się od utraty możliwości samorozwoju. Człowiek dehumanizuje się w pracy, zamiast się uczłowieczać. Kierat go wciąga, obezwładnia, zespala z pracodawcą albo wprost z robotą. Przez to człowiek przestaje być elastycznym, wolnym, swobodnym elementem „rynku”, albo „bilansu siły roboczej”, rzeczywistość postępuje z nim jak chce, a on staje się wciąż bardziej bezwolny. Jego horyzonty nie poszerzają się, a zawężają. Popada w wąską specjalizację, krąg profesjonalny i towarzyski powoli zasklepia się. Światy inne niż ten związany z codziennymi obowiązkami zarobkowymi – blednie i zanika.
  2. Kiedy na skutek „kataklizmu” albo czyjejś złej woli człowiek „spolaryzowany pod robotę”, funkcjonujący na uwięzi obowiązków, traci zatrudnienie (stałe zlecenie, itd., itp.) – sypie mu się cały koncept, zbudowany na utajonym założeniu, że skoro tak bardzo go angażują, to znaczy że jest potrzebny. Zanim pojmie, że utrata źródła dochodu nie jest chwilowa, zanim ograniczy koszty swojego życia i przystosuje je do nowej sytuacji – znikają rezerwy i zapasy (jeśli były), zaczynają mu „odpadać” najbardziej oczywiste elementy bytu, pośród których mieszkanie jest symboliczne, bo jest podstawą DOMU, miejsca zakotwiczenia. Wielce prawdopodobny jest rozpad rodziny.
  3. Człowiek pozbawiony swojego mieszkania staje się o 90% uboższy. Ma co prawda różne rzeczy, które gotów jest porozkładać po szafach i półkach oraz kątach w nowym mieszkaniu – ale skąd go weźmie? Jego rzeczy – niekiedy bliskie i sentymentalne, które wydawały się niezastąpione – leżą w kartonach w zaprzyjaźnionej piwnicy, coraz bardziej zapomniane. Brak mieszkania i stałych dochodów (i nierzadko kompletnej rodziny) utrudniają jakiekolwiek odtworzenie stosunków towarzyskich, a relacje służbowe – przecież od dawna nie istnieją. Resztkami godności człowiek trzyma fason, ale sam coraz bardziej wątpi w swój wizerunek. Zamiast policzyć, ile potrzeba na chleb i odzienie – jeszcze próbuje „inwestować w siebie”, nie rozumiejąc beznadziei.

 

I oto staje przed społeczeństwem człowiek ostatecznie wykluczony, człowiek OBOJĘTNY SPOŁECZNIE, czyli taki, który właściwie nikogo nie obchodzi, coraz częściej odczuwa, że jest natrętem w „normalnym” gronie, nikt nic od niego nie oczekuje – to i on powoli oddala się od „normalności”, przeistacza się we frustrata, doszukującego się zła w tzw. Systemie, walczącego zajadle o każdy ochłap cywilizowanego raju, gubiącego po kawałku różne wymiary swojej godności, imającego się zajęć, o których jeszcze niedawno nie przypuszczał, że istnieją, tak są one podłe i poślednie.

 

Opisany proces wykluczania, zrazu zaczynający się „niewinnie” (taki jestem zapracowany), można, trzeba i warto zatrzymywać u zarania, ale do tego trzeba „zorganizowanej społecznej czujności”. Najtaniej jest zahamować proces wykluczenia na poziomie bezrobocia i bezdomności: bieda zupki w jadłodajniach specjalnie w tym celu tworzonych przez „szlachetnych”, noclegownie, gdzie daruje się na 6 godzin człowiekowi łóżko, jeśli spełni kilka coraz trudniejszych warunków (np. trzeźwość), darmowy prysznic, może darmowy przejazd autobusem i tramwajem (kanary raczej się takimi brzydzą).

 

Drożej kosztuje rzeczywiste wydobycie bezrobotnego i bezdomnego z nędzy, przywrócenie go „normaliom”. Jeszcze drożej – interwencja wcześniejsza, która pozwoli mu na większą swobodę w pracy, pozwoli mu rosnąć, rozwijać się, uczłowieczać, zabezpieczać przed bezrobociem i bezdomnością.

 

Najdrożej kosztuje zarówno samo „podtrzymywanie przy życiu” wykluczonego ostatecznie (skłonnego do przestępczości rozpaczliwej, sabotażu, dywersji), agresywnego wobec otoczenia, wyrugowanego z obszaru umiejętności społecznych, niezdolnego mentalnie do kontynuowania profesji albo do przebudowania edukacji.

 

Tylko kogo to obchodzi?