Chłopcy z fantazją

2011-08-06 08:18

 

Polska – jak rzadko który kraj – jest ojczyzną ludzi, którzy nie uginają się pod ciężarem tego co przemożne. Ich nazwa zbiorcza: straceńcy.

 

Jeśli gdzieś ma się pojawić człowiek, który nie bacząc na nic zacznie rozróbę, a jednocześnie porwie ludzi swoją chłopięcą naiwną wiarą w to, że świat może być piękniejszy – to przyglądajmy się Polsce. Tam na pewno taki „filip z konopii” się pojawi, prędzej czy później.  Podskakiewicz.

 

Pokażmy tylko trzy przykłady: robotnik, rolnik i inteligent. Najśmieszniejsze jest to, że tylko inteligent spośród nich nie sygnuje swoim nazwiskiem żadnej książki. Pisać nie umie?

 

Lech Wałęsa. Ten akurat zasłynął kiedyś jako ten, który napisał więcej książek niż przeczytał. Pewien wybitny redaktor, partyjniak i późniejszy premier, zwracał się doń „między nami doktorami”, ale podkreślał przy tym, że on – dziennikarz – na swój doktorat to musiał ciężko zapracować.

 

To chłopak ze wsi, ale taki, który nigdy nic nie miał z rolnictwem wspólnego. Ojciec cieśla, matka przy mężu (czyli przy garach). Poszedł do zawodówki w pobliskim miasteczku, potem pracował jako elektryk. Elektryk – to fach miastowy.

 

Duch niespokojny. Chuligan, co tu gadać.

 

W wojsku będąc – odkrył, że świat nie składa się z Popowa i Lipna. I zachciało mu się świata, dlatego zaciągnął się do Stoczni. Z perspektywy Lipna to jest „za górami i lasami”, czyli tam, gdzie go zawsze nisiło. Chuligańska natura kazała mi wsadzać nos wszędzie, gdzie tylko coś się działo. W ten sposób stał się „znany” swoim przełożonym. Ci zaś – niezależnie od ustroju – znają trzy sposoby trzymania w ryzach nadpobudliwców: rozmowa pacyfikująca, odcięcie od fuch, wyrzucenie za bramę. Nie zgadujmy, jak skończył Wałęsa.

 

W Polsce jest kilkadziesiąt tysięcy elektryków, którzy dokonują na bieżąco drobnych napraw rozmaitych sprzętów i instalacji: kabli, przełączników, silniczków nie brakuje i długo brakować nie będzie. Nawet jeśli Wałęsę wyrzucanoby co rok z pracy – miałby robotę do końca życia.

 

I zawsze znalazłby tzw. dodatkowe zajęcie, jakąś pasję, w której wydatkowałby nadmiar podskakiewiczowskiej adrenaliny.

 

Karierę polityczną zaprogramowali mu niechcący koledzy ze Stoczni. Wypchnęli go na pierwszy plan, bo on był zawsze nieobliczalny, nie kalkulował, tylko szedł po całości. Taki jest dobry, kiedy trzeba nadstawiać karku. Straceniec.

 

No, a potem to już normalka: Solidarność, prezydentura, Nobel – i nieuchronna weryfikacja, wyrównanie poziomów. Bo elity miały go dość, za dużo zebrał, a przecież to my jesteśmy generałami tego interesu!

 

Lech Wałęsa wiecznie czegoś chciał. Ale był przy tym spontaniczny. To go wynosiło na samą górę, ale też pogrążało w toń. Taka karma.

 

Andrzej Lepper. Chłopak z kaszubskiego (słowińskiego?) Stowięcina koło Główczyc na Pomorzu. Poniosło go do Technikum Rolniczego w Sypniewie, ponad 100 km, jakby bliżej nic nie było. No, ale niespokojna dusza ma swoje wymagania. Ma się dziać!

 

I działo się. Jędrek swoją adrenalinę skierował ku działaczostwu oraz ku sportowi. W wolnych chwilach pracował, to tu, to tam. Nawet kierownikował.

 

I żyłby tak do końca świata, gdyby ten świat nie przeobraził się w jakieś nie-wiadomo-co. Jakieś „nowe” zaczęło buszować po polskiej prowincji, a nie dość, że było gwałtowne i nieznane, to szybko upostaciowiło się, przybrało imię komornika i windykatora. Polska wieś upadła na plecy i bezradnie machała kończynami, a obcy krajali ją na sztuki i uwozili co lepsze kawałki. Strach został zastąpiony we wściekłość, taką chłopską zajadłość.

 

I odnalazł się w tym nareszcie Jędrek. Skrzyknął ekipę i wrzasnął: „dość!”. Tyle, że nikt nie usłyszał wieśniaków gdzieś na pomorskim zadupiu, którego nazwę znają co najwyżej w najbliższym powiecie.

 

Co robić? Chłopy, stajemy blokadą na drodze, jak miastowi postoją godzinkę, to może się zainteresują, co jest grane.

 

Gospodarski syn nigdy takiego czegoś nie zrobi. Ale szukający upustu chuligańczyk – jak najbardziej! Przecież nikt go nie miał we wsi na statecznego, choć „siła przewodnia” go popierała w „tamtych” czasach.

 

I tak łobuz prowincjonalny, wzmocniwszy się słuszną do bólu ideą wyswobodzenia rolnictwa z miastowych pułapek, zrobił karierę jako ludowy buntownik. Dołączyli do niego wszyscy, których nowy ustrój frustrował bezwzględnością i tym, że był nieludzki. Dołączyciele chętnie widzieli straceńca na czele, oni bowiem sa zbyt poważni, choć też zdeterminowani.

 

I znów normalka: duży ruch flibustierski, związek zawodowy, partia, Sejm, poważne funkcje państwowe, na koniec weryfikacja. Elity znów oszacowały, że „temu panu już dziękujemy”.

 

A on czegoś chciał. Nie dla siebie przecież. Zaraził się swoją społeczną ideą. Śmiertelnie.

 

Piotr Ikonowicz. Syn korespondenta (Bałkany, Iberia, Ameryka Południowa, Afryka, Przybałtyk, Watykan). Piotr zatem to syn inteligencki, który jako dziecko przeżywał przygody typu spotkanie z Fidelem.

 

Ktokolwiek przebywa pomiędzy Latynosami, prędzej czy później zarazi się lewicowością w wydaniu roszczeniowym, zechce zbawiać te nieszczęśliwe masy, które Historia zawsze chłoszcze i kopie w tyłek. Piotr dorastał u boku ojca, który krążył po świecie i pisał, pisał, pisał.

 

Ale Piotr uczył się też iberyjskiej spontaniczności, łatwego wyrażania myśli, zarówno radości jak też niezgody na świat.

 

Skończywszy – jak to inteligent – prawo, zajął się polityką. Po słusznej stronie, co oznaczało, że wkrótce został wojownikiem solidarnościowej sprawy. Wojownikiem redakcyjno-ulicznym. A mógł przecież – i byłby w tym znakomity – stać się sądowym obrońcą ludzi pałowanych.

 

Nie, nie wszystko zaniedbał. Porzuciwszy biurokratyzującą się, rozsmakowaną we władzy Solidarność stał się z jednej strony lewicowym trybunem ludowym, najpopularniejszym obok Kuronia człowiekiem lewicy, z drugiej strony zajmował się rzeczami, których koncesjonowana lewica nie tknie: blokadami eksmisji. Z grupą wyznawców (bo jak ich inaczej nazwać?) siadał na schodach i nie dopuszczał do tego, by komornik wyrzucał z mieszkania ludzi przegrywających z nową rzeczywistością.

 

Zebrał kapitał nie do pozazdroszczenia: poseł nie bojący się ludzkich spraw, biorący się za bary z parszywą rzeczywistością, idol młodzieży, serdeczny rozrabiaka, na koniec lider partii socjalistycznej o ponad stuletniej tradycji. Czegóż trzeba więcej?

 

Może zbyt konsekwentnie nie znosił biurokratyzmu? Najpierw porzucił Solidarność, potem SLD. A może po prostu zbyt zazdrośnie strzegł swojego monopolu na ludową rację?

 

Roztrwonił wszystko na własne życzenie. Jako trybun był mistrzem świata, jako zarządca partii czy ruchu – nie sprawdził się. Popadał w rozmaite szambiątka. A jednocześnie zniechęcał do siebie inteligentów: końcówka Nowej Lewicy to grupka ludzi szukających rozpaczliwie pomocy doraźnej, ratunku. Przy całym szacunku – niezdolnych do pisania, a nawet wdrażania programów politycznych.

 

No, więc przyszła weryfikacja. Pozytywnie zakręcony wariatuńcio – to jego wizytówka z końca kariery publicznej. Dziś robi rzeczy nader pozytywne, ale nieznane szerszemu ogółowi. Broni najbardziej trafionych przez Los, choć jednocześnie myśli o karierze.

 

Piotr czegoś chce, jak zawsze. I trzeba mieć nadzieję, ze chce dla ludzi. Ideowo.

 

*            *            *

Polskę czeka wielka ruchawka. Granica wyeksploatowania naturalnej żywotności ekonomicznej przez łapczywą, nienasyconą Nomenklaturę i bezczelne, sobiepańskie Państwo – jest blisko.

 

Gdzieś pośród nas Historia już podkuwa jakiegoś prawie-30-latka, straceńca, który wszystko zmieni. A kiedy już zrobi swoje – zostanie żywcem pogrzebany w społecznej niepamięci.

 

Kontakty

Publications

Chłopcy z fantazją

Nie znaleziono żadnych komentarzy.

Wstaw nowy komentarz