Kiedy rozkwitał festiwal Solidarności, ja byłem początkującym studentem SGPiS (po przejściach w WAT), aktywnym w ruchu kół naukowych i w ruchu turystycznym.

 

Kiedy zaprowadzono stan wojenny – najpierw bałem się, że mnie na powrót wezmą w kamasze i uczynią żandarmem, a potem się zbiesiłem: nadal byłem „proreżimowym” aktywistą, ale buntownikiem, jakimś pomylonym Wallenrodem.

 

Kilka następnych lat poświęciłem samo-edukacji: studia-studiami, ale świat nie składa się wyłącznie z ekonometrii. Poznałem setki poważnych naukowców i polityków, dziesiątki teorii w naukach społecznych, przeczytałem tysiące stron pozycji literackich i naukowych.

 

Stawałem się inteligentem w pierwszym pokoleniu, choć nie oznacza to, że miałem rodziców tępych i siermiężnych, przeciwnie, Ich mądrość do dziś mnie inspiruje, choć już z dystansu.

 

Kiedy ustawiali Okrągły Stół w pałacu namiestnikowskim – liczyłem swoich dobrych znajomych z różnych stron tego mebla: miałem ich po równo dookoła Stołu, czyli chyba byłem wyważony politycznie.

 

Kiedy mnie – wraz z milionami – potraktowano terapią szokową – nabawiłem się urazu do polityki i do tych znajomych, którzy się w to wdali równie chętnie jak cynicznie. Liczba moich przyjaciół i dobrych znajomych radykalnie się skurczyła.

 

Zająłem się najpierw meta-biznesem (współzałożyłem stowarzyszenie gospodarcze), a potem już wprost biznesem. Z dziada stałem się milionerem, by po kilku latach stać się super-dziadem. Podjąłem solenne samo-zobowiązanie, że skoro się przewróciłem, to biznes nie jest moją bajką. Trwam do dziś w postanowieniu, że nie będę „biznesował”.

 

Kilkuletni okres dziadowania dziś odbija mi się komornikami i windykatorami, ale wykorzystałem go na przedefiniowanie swojego światopoglądu, gruntownie: pakiet idei, teoria wszystkiego, postrzeganie spraw publicznych, postawa wobec rzeczywistości, w tym Państwa, stosunek do Opatrzności.

 

Z założenia trwam w statusie szaraka, ale też staram się być Obywatelem, prawdziwym, a nie wyłącznie „rejestrowym”. Szukam Piękna, Dobra i Prawdy, najskuteczniej poprzez „rozpoznanie bojem”: publikuję dużo i reaguję na odzew. Ten bywa różny, ale nie ma co narzekać.

 

W życiu prywatnym balansuję między „on jest nie do zniesienia” oraz „przyłóż go do rany”. Balansuję, podkreślam.

 

Życia zawodowego nie mam. Choć staram się pracować.

 

Na politykę wypiąłem się zadem. Wielkim, śmierdzącym, nieestetycznym zadem, w pocerowanych gaciach. Nikt mnie nie przekona, że „tam” jest miejsce dla porządnych ludzi, choć potwierdzam, że jest tam miejsce na ważne sprawy i idee, na szlachetne odruchy. Bo nieporządni ludzie mają czasem takie idee, sprawy i odruchy. Szkoda, że nie mają tego na co dzień.

 

Napisałem tysiące już notek w różnych miejscach, w których zajmuję się sprawami demokracji, samorządności, obywatelstwa, państwa, gospodarki. Nie mam kompleksów, ale też trochę się dziwię, że nikt tego nie chce wydać jakoś książkowo, że nikt nie zaprasza mnie do ekipy redaktorskiej.

 

Może jednak bzdurzę?

 

Chciałbym napisać tekst poważny. Taki, który miałby poważny oddźwięk. Poza-mainstreamowy. Myślę, że jestem już blisko…