Demokracja naukowa (he, he)

2014-04-01 08:12

 

Za mojej młodości rozróżniano tzw. socjalizm utopijny od tzw. socjalizmu realnego oraz tzw. socjalizmu naukowego.

Do socjalizmu utopijnego zaliczano wszelkie utwory, najczęściej literackie, ale też inicjatywy publiczne, w których autorzy (nierzadko duchowni) opisywali świat pozbawiony niedoskonałości, które najbardziej tych autorów uwierały. Wymienia się takie nazwiska jak Tomasz Morus (Utopia), Tommaso Campanella (La Città del Sole), Jan Meslier (Testament), Gabriel Bonnot de Mably (Doutes proposés aux philosophes économistes sur l’Ordre naturel et essentiel des sociétés politiques), Étienne-Gabriel Morelly (Essais sur le coeur humain ou Principes naturales de l'éducation), Robert Owen (The Book of the New Moral World), Henri de Saint-Simon (Le Nouveau Christianisme), Charles Fourier (Le Nouveau Monde industriel et sociétaire, Le Phalanstère), Zenon Świętosławski (Gromady Ludu Polskiego), Matti Kurikka (Sointula, Kalevan Kansa).

Socjalizmem realnym – po zorientowaniu się, jak trudne są do wdrożenia koncepty wydumane dla mas przez liderów – nazywano różnorodne socjalizmy domniemane (nazwa autorstwa JH), będące w rzeczywistości albo konserwatyzmem a’rebours, albo tyranią, satrapią, dyktaturą, posługującą się sztafażem zaczerpniętym z dzieł utopijnych i naukowych, kryjącym „wielką tajemnicę ustrojową”. Doktryna realnego socjalizmu charakteryzowała się (za Pedią) dominacją partii marksistowsko-leninowskiej we wszystkich sferach życia publicznego, które zawładnęły ustawodawstwem, prawem, a nawet życiem prywatnym obywateli; sprawowały monopol w zakresie ideologii i upaństwowionej gospodarki. Zakazany był obieg publikacji poza cenzurą oraz działalność polityczna i społeczna poza organizacjami ściśle kontrolowanymi przez władze. Cechowały go liczne odstępstwa od deklarowanych teoretycznych idei socjalistycznych.

Socjalizm naukowy udawał, że jest żywiołem rozumiejącym procesy historyczne i globalne. Nazwy tej jako pierwsi używali dla swoich opracowań Karol Marks i Fryderyk Engels, potem ich kontynuatorzy i karykaturzyści, a kiedy rozpoczęły się eksperymenty „realne” – pojęcie to weszło do kanonu ideologii, edukacji, badań naukowych i oznaczało wszelkie oficjalne, pisane tzw. drewnianym językiem,  przesłania władz poszczególnych krajów, bardzo się między sobą różniące (ZSRR, Jugosławia, Chiny, Indie, Arabia, Kuba, Ameryka Południowa). Przykładem „naukowości socjalistycznej” niech będzie tzw. teoria odbicia, czyli koncept aktywnej rekonstrukcji rzeczywistości przedmiotowej w umyśle ludzkim, powstały na skutek ustawicznego, interaktywnego oddziaływania rzeczywistości i człowieka na siebie nawzajem.

Z demokracją jest podobnie.

Procesem demokratycznym nazywa się wszelkie świadome regulacje polityczne, w wyniku których poszerza się „horyzont społeczny” dla legitymizacji władzy. Zatem wystarczy wprowadzić (np. do Konstytucji) kilka spektakularnych „gadgetów” (wybory, swobodę wypowiedzi, zrzeszania się, przedsiębiorczości, instancyjność procedur, kolektywność decyzji, konsultacje społeczne) albo zaklęć (demokratyczne państwo prawa, społeczna gospodarka rynkowa) – i nawet najbardziej autorytarny system-ustrój kwalifikuje się w annałach i raportach jako demokratyczny.

Demokracja w formie utopijnej drzemie w ludzkich postawach i oczekiwaniach publicznych jako nieograniczone prawo do krytyki władz i samostanowienia rozmaitych „oddolności”, co w rzeczywistości jest podłożem anarchii, chaosu i postępującej roszczeniowości, osłabiającej efektywność działań publicznych, a przede wszystkim rządowych.

Demokracja w formie realnej – do teatr fasad, atrap, prezentacji, mających niewiele wspólnego z rzeczywistością, a osiadłe w kulturze rzeczywiste, mierzalne, doświadczane, wryte w trzewia społeczne obyczaje polityczne, gospodarcze – najczęściej mają niewiele wspólnego z czymkolwiek, co godne jest nazwy „demokracja”.

Demokracja w formie naukowej – to ulubiony „towar eksportowy” państw, które pod pretekstem szerzenia takiej demokracji załatwiają swoje neo-kolonialne interesy, skierowując zapędy kolonialne również ku rodzimej Ludności i Krajowi. Towar opakowany w równie drewniany język, jak wcześniej naukowy socjalizm. Przy tym jakoś tak się składa, że „eksporterzy” demokracji naukowej zawsze lepiej wiedzą, czego komu trzeba, niż sami adresaci wmuszanej w nich demokracji. To co się dzieje np. w Arabii i Azji Środkowej – woła o pomstę do nieba.

 

*             *             *

Trzymam w ręku kolejną książkę Anny Atutunyan, „Car Putin. Feudalizm, korupcja i bóg w państwie patrymonialnym”, jeszcze ciepłą, może trzydziestą z takich na mojej półce, może pięćdziesiątą, rozprawiającą się z Putinem i rosyjskim carstwem. Kupiłem ją dla tytułu, zawierającego słowo „Patrymonializm”. Autorka – dysponująca znakomitym, przemiłym w dotyku i w wydźwięku piórem – jest Rosjanką o nazwisku brzmiącym ormiańsko, inteligentką moskiewską, z uniwersyteckim doświadczeniem amerykańskim. Reprezentuje znany mi od zawsze (dużo podróżuję po Rosji od prawie 30 lat) typ myślenia, w którym od Rosji i Rosjan wymaga się bycia Europejczykami, chociaż nimi nijak być nie mogą, poza jakimś marginesem wyjątkowym.

To „naukowo-demokratyczne” myślenie (patrz: nieco wyżej) co prawda rozróżnia wzajemną odmienność kulturowo-cywilizacyjną Chin, Indii, Arabii, Latinum – ale akurat w Rosję i w Rosjan wmusza, że są pochodzenia nadsekwańskiego, może nawet helleńskiego, odmawiając im odrębności. Trochę temu winni są niektórzy carowie, z Piotrem I na czele, którzy doświadczali Rosję oswojeniem Europą i w ogóle techniczną ścieżką rozwoju cywilizacyjnego.

Oswojenie definiuję podwójnie. W warstwie etycznej powiadam, że lud oswojony umieszcza cudze, obce wartości wysoko w swojej rodzimej hierarchii, spychając własny dorobek aksjologiczny na dalszy plan. W obszarze gospodarki zaś oswojenie oznacza gotowość do wyprzedaży „swojego” choćby za bezcen, byle tylko móc nabyć towary, usługi, formuły i gadgety obce, nawet grubo przepłacając.

Rosja – w odróżnieniu na przykład od Ukrainy – jest silnie oswojona „zachodem”. Stąd wielkomiejska inteligencja rosyjska wciąż ma pretensje do carów, że nie dość zaspokajają europejskie i amerykańskie ambicje tejże inteligencji, choć też owa inteligencja doskonale czuje i pojmuje, że taka demokracja byłaby domniemana.

Najsilniej oswojona „zachodem” jest Europa Środkowa, do tego stopnia, że niektórzy jej liderzy polityczni (w odróżnieniu od Rosji, a na pewno od słabo oswojonej Ukrainy) traktują zawołania i koncepty europejskie (mowa o demokracji) zupełnie poważnie, co prowadzi do komiczno-tragicznych nieporozumień, kiedy rządy (na przykład polskie) święcie i naiwnie, po sztubacku wierzą w swoją demokratyczność, zaprowadzając jednocześnie ustrojowe formuły praktyczne stanowiące łącznie szyderstwo z demokracji.

 

Lekturę tej książki jeszcze powtórzę, bo jest tego warta. Tu zaś zauważę z przekąsem, że Poroszenko, jeden z poważniejszych oligarchów ukraińskich, jak na razie ogrywa wszystkich, co mu się „należy” za czujność, jaką wykazał od początku zawirowań majdaniarskich. Łączy on w swojej osobie i w swoich rozlicznych biznesach życzliwy dystans do „braci oligarchów” rosyjskich i względną zdolność obracania się w przestrzeni biznesu globalnego. Kiedy wygra wybory prezydenckie – będzie żywym dowodem na teatralną pustotę Majdanu, będzie też pierwszym przywódcą „Samostijnej”, którego kolejny Majdan nie wywiezie na taczkach, bo to on będzie taczkami powoził, a wtedy biada Jaceniukom, Tymoszenkom, rozmaitym narodowcom. I Janukowyczom. Gość po prostu wie, co i jak się ma dziać, jego status quo na mapie ukraińskiej poprawiło się (chyba jako jedynemu oligarsze), co nie wróży Ukrainie najlepiej (nadal będzie wewnętrzną kolonią), ale uspokoi Rosję i Amerykę, Europie zaś pozwoli z honorem sprzedać nieco „demokracji naukowej”, tak aby Ukraińców nie zabolało (bo na Ukrainie „swoja” jest inna demokracja, kozacka), ale by też świat zauważył, że żywa jest jeszcze jakakolwiek idea demokratyczna.