Drewno przywieźli

2015-11-23 11:55

 

Pojawiła się znakomita okazja, bym jakoś odwdzięczył się Wandzie i Adamowi za gościnę. Jestem tu już któryś raz i albo jestem gapa, albo rzeczywiście mam trudności w wyrażeniu przyjacielskiej wdzięczności.

Pobyt w Krosinie nad Parsętą, wsi coraz bardziej zabitej deskami, jest dla mnie przyjemnością potrójną (a do tego okraszoną jakże licznymi wycieczkami po dalszej i bliższej okolicy):

1.       Obcowanie z gospodarzami tego domu należy do rzadkich przyjemności, bo są po prostu normalni, czyli dobrzy i serdeczni niezależnie od okoliczności;

2.       Miejsce jest jednym z tych, o których układał utwór Bukała Grzegorz, śpiewający (a później Marylka) o raju pod gruszą, gdzie się ma „to co w życiu najświętsze: święty spooooookój”;

3.       Wanda ma żyłkę przedsiębiorczą i jest artystą-fotografikiem, Adam jest poetą i „domorosłym” historykiem: oboje są w swojej „robocie” wystarczająco dobrzy, bym się od nich uczył, a przynajmniej doświadczał tego co w nich dobre i sprawiedliwe;

No, więc kiedy przywieźli drewno – pobiegłem zobaczyć. Ładnie, krótko przycięte walce brzozowe i świerkowo-sosnowe. Mniam. Wychowałem się w podlęborskim Drętowie, do moich obowiązków od dziecka należało rąbanie drwa (i rozpalanie nim poranne w piecu i kuchni), oporządzanie świń (parnik, podściółka) oraz poranna wizyta w odległym sklepie (jeszcze przed szkołą). Jednym słowem – rąbać siekierą umiem, a i gimnastyka się przyda.

A tu Adam z Wandą uspokajają mnie: siekiery nie ma, bo ostatnią połamał jakiś rębacz. Ja się upieram i już lecieć chcę do znajomych i krewnych (ew. sąsiadów), aż wreszcie Adam mi tłumaczy sedno sprawy. Ty tu jesteś – powiada, raz na jakiś czas, porąbiesz sobie dla radochy drwa, a ten człowiek, co go mijałeś rano na drodze, nie ma co do gara włożyć, dla niego te drwa są szansą na podreperowanie mikrego budżetu. Chcesz żeby ciebie i mnie znielubili we wsi – idź szukać siekiery. Ale odradzam, w imię społecznej solidarności.

W ten sposób ja, największy na świecie specjalista od tego co wspólnotowe, dumny nosiciel i nawet twórca kilku pojęć objaśniających demokrację – otrzymałem solidną lekcję wychowania obywatelskiego. Od poety.

Adam wydał kilka miesięcy temu tomik wierszy Stygmaty zauroczenia. Refleksy. Szykuje już do wydania następny tomik. Nie mnie oceniać, zwłaszcza że sam kiedyś podejmowałem próby literackie i mógłbym być zawistnie nieobiektywny. Poza tym poezję czyta się inaczej, niż powieść, a tym bardziej jakąś rozprawę. Ale już się kurczę ze złości, że sam nie napisałem wiersza, zaczynającego się od strofy

„czy świat nie jest piękny o trzeciej trzydzieści?”

albo:

„pustoszeje umysł walcząc z namiętnością, w której więcej przecinków, liter i niedopowiedzeń, niż żywego ognia”

i jeszcze:

„jakkolwiek to nie brzmi, jak można żyć bez miłości, bez bliskości, uczucia, dotyku, bez wrażliwości, bez niczego, dlaczego kurwa warto żyć”

No, nie wiem, ale do mnie to przemawia. Adam lubuje się w krótkich, prawie że szarpanych lirykach, widać że jego przyciężka postura nosi w sobie „Człowieka w pełni”. I dobrze.

Idziemy nad rzeczkę. To nasze miejsce, które jeszcze nie jest magiczne, ale już nie jest zwyczajne. Miejsce urządzone za pieniądze europejskie, ale jakoś nie służące zbyt wielu chętnym, choć jest tu nawet pomost-przystań dla kajaków, gdyby zmierzały meandrami ku morzu. Popijamy herbatkę, jeśli Czytelnik wie, co chcę powiedzieć. Nie, tam nie ma żadnej lady barowej, trzeba przynieść ze sobą.

Zbawiamy świat, bo to miejsce nam do tego służy od początku moich przyjazdów. Adam jest chyba jedynym na świecie egzemplarzem, który wie naocznie, że ja nie mam poglądów politycznych (drużynowych), tylko ideowe, wywiedzione z serdecznej wrażliwości i z duszystych racji społecznych. To, że jestem znajomym osobistym wielu polityków kalibru wielkiego i nano-kalibru – w oczach większości mojego koleżeństwa jest obciążeniem (ten to łazi wszędzie), a w oczach Adama jest tym, czym i dla mnie: naocznym doświadczeniem wynikającym z „cielesnego” obcowania w kowalami kującymi cudze losy.

Taka rozmowa nad rzeczką, o poczynaniach nowego rządu i przy-rządu, dała mi do ręki gotową notkę, bo przecież bloguję, a codzienna notka jest moim samozwańczym obowiązkiem wobec Ludzkości.

Nie zabrakło czasu, by poplotkować o osobie, płci zdecydowanie przeciwnej, którą obaj darzymy sympatią, a nasze żony nijak nie chcą tego pojąć, choć nasza sympatia nie jest aż tak obśliniona, jak one myślą. Osoba zrobiła w życiu parę dobrych rzeczy, a teraz wydaje się (w naszych oczach) życiowo zagubionym dziewczęciem, choć jest trochę od dziewczęcości dojrzalsza. Bolą ją i uwierają te same sprawy „polityczne” co nas, ale nie chce ona o tym rozmawiać, tylko przeżywa w sposób najbardziej dla siebie szkodliwy: w blogosferze. My obaj – choć narkotycznie uzależnieni od „netu” – pędzimy swoje polityczne racje niczym bimber, i serwujemy je w postaci samogonu każdemu, kto chce czytać. Ona zaś sama zdaje się wypijać to co sporządza – i to ją zatruwa, nad czym bolejemy, bo jest osobą wartą przyjaźni i uwagi.

A może tylko nam się zdaje (to cytat z piosenki Waldka Chylińskiego, starej jak sam Waldek, he-he).

Następny poranek stoi pod znakiem śniegu. Nie, nie takiego podobnego przyprószonej siwiźnie, tylko rzetelnego, jakby podhalańskiego śniegu. Znaczy: szarudze jesiennej pora odejść, zrobić miejsce wesołym śnieżynkom. Bałwanom?

Dwa nowe koty i jeden stary pies (Florentynka) – okazują mi przyjaźń niezasłużoną, ale biorę ja pełnymi garściami. Zwierzęta bowiem domowe są obrazem domu i jego gospodarzy. Skoro nawet od kotów (te mają, jak wiadomo, naturę kota) dostaję znaki bezinteresownej przyjaźni – to znaczy, że trafiłem do odpowiedniego domu.