Dzień dobry, sąsiedzie!

2014-05-10 16:50

 

Dzisiejsza rozmowa w zacnym gronie społeczników dobrze mnie nastroiła, śpieszę więc o niej pomyśleć „swoimi słowami”.

Jest wizja. Taka, że za jakiś czas – niech to będzie lat 10 – na każde mniej-więcej 1000 osób w sąsiedztwie będziemy mieli taką osobę, którą znają wszyscy wokół, która wszystkich zna, a w dodatku można ją zapytać o wszystko i powierzyć załatwienie drobnych sąsiedzkich spraw „u NICH”, czyli w administracji, w firmie komunalnej, w „spółdzielni”, itd., itp.

Nazwijmy tę osobę Dobrym Sąsiadem. I nie ograniczajmy liczby: jak ich będzie w sąsiedztwie więcej – to nie ma sprawy.

Taka osoba – to oczywiste – zna problemy mieszkańców, wie kto na co choruje, kto ma problemy z uzależnieniem, kto stracił robotę albo zbankrutował, komu dokucza awaryjne urządzenie domowe, kto z kim nie umie się dogadać, czyja córka powtarza klasę, kto w nocy zniszczył piaskownicę. Rolą tej osoby nie jest oceniać innych – tylko znaleźć sposób na to, by poprawić, naprawić, nie dopuścić do powtórki.

Na Dobrym Sąsiedzie można polegać, a on potrafi zaangażować w sąsiedzkie sprawy tych, którzy do konkretnych problemów „akuratnie się nadają”. W ten sposób blok osiedlowy, albo kilka sklejonych starych kamienic, albo pół-wieś na peryferiach, albo bogate osiedle domków – zostają spięte przez Dobrego Sąsiada w żyjący organizm.

Dwie sprawy teoryzujące:

  1. W koncepcie Dobrego Sąsiada ważne jest porzucenie aspołecznej konwencji „dworcowej poczekalni”, w której wszyscy tkwią obok siebie, ale nie ze sobą, zafrasowani sprawami, które gdzieś tam się dzieją i zostaną „ogłoszone przez megafon”, a samemu to można co najwyżej zjeść kanapkę i poczytać gazetę, na nic nie mając realnego wpływu;
  2. Mieszkańcy sąsiedztwa w jakimś „socjatrycznym” procesie uspołecznienia mogą i powinni stopniowo poczuwać się do roli wspólnego gospodarze przestrzeni społecznej: niszczejący trawnik, rozklekotany plac zabaw, przysłowiowa dziura w moście i sąsiedzka samopomoc – to są „nasze” sprawy, nie ma sensu zawracać tym głowy komuś „tam”;

Wałkuję raz po raz pojęcie Swojszczyzny: jedno ze znaczeń tego słowa to „elementarne mikro-obywatelstwo”, to przynależność do lokalnej wspólnoty, to umowa między nią a osobą, rodziną, grupą – o tym, że „my oferujemy to, a oczekujemy tamtego”. Taka umowa organizuje społeczność lokalną wedle społecznej racjonalności: daj coś z siebie, wtedy oczekuj czegoś dla siebie.

Wałkuję też – nieco rzadziej, bo wzorce nie zachęcają – tak zwany budżet partycypacyjny. Na kilkaset miast na świecie, które realizują tę ideę – średnio 1,5% całego budżetu jest poddane wyborom mieszkańców. To – oczywiście – jest żart z obywatelstwa. Budżet obywatelski powinien obejmować wszystkie remonty i małą infrastrukturę oraz małą architekturę, całą edukację, rekreację, profilaktykę leczniczą, życie artystyczne, pomoc społeczną, opiekę nad nieletnimi, nad osobami III wieku i nad niepełnosprawnymi. Powinien to być budżet solidarnościowy, wsparty dodatkowo (DODATKOWO!) działaniami wzajemniczymi (kasy chorych, mikrokredyty) i spółdzielczymi (handel detaliczny, transport zwany publicznym) oraz gromadniczymi (kluby, czyny społeczne znane z minionych czasów).

No, dobra, model fajny, seksowny. A co na dziś?

Na dziś wielkie społeczne wyzwanie: świadoma „selekcja” (co za słowo!) osób, które są Dobrymi Sąsiadami lub z pewnością mogłyby być, gdyby w noclegowiskach nie panowała konwencja dworcowej poczekalni, tylko żywa tkanka sąsiedzka. Nie daję wiary, że w każdym tysiącu osób nie znajdzie się taka osoba lub nawet kilka.

Nie jest konieczne, by taka osoba działała w jakiejś organizacji pozarządowej. Ale to właśnie NGO’sy powinny się uruchomić jako lobby wobec administracji na rzecz stworzenie takiej sieci wsparcia samopomocowego.

Sieci. I tylko sieci. Wszelkie projekty uruchamiane i wspierane przez administracje samorządowe „lubią” słowo „systemy”. Wyjaśnijmy zatem, że „sieć” to zbiór różnorodnych osób, obiektów, „struktura” to pakiet relacji i współzależności „nałożony” na „sieć”, a „system” – to „struktura” tak nasycona współzależnościami, że potrafi sama fermentować, owocować podmiotowymi rozwiązaniami, swojskimi, specyficznymi, właściwymi jedynie tu-teraz.

Cokolwiek uruchamiamy – to musimy być wstrzemięźliwi w projektowaniu, powinniśmy umieć samo-powstrzymać się przed projektowaniem współzależności strukturalnych i tym bardziej przed wymuszaniem rozwiązań systemowych. Niech się samo dzieje, oddajmy ludziom z sąsiedztwa ich „oddolność”. Wspomóżmy – wyduśmy od administracji – „selekcję” Dobrych Sąsiadów, poasystujmy im, zanim swoich „wrodzonych” odruchów sąsiedzkich nie uzbroją w orientację w sprawach biurokratycznych – i niech się samo dzieje, żadnych receptur, regulaminów, instrukcji, procedur, minimów i maksimów – nie trzeba w tej sprawie.

No, może też postarajmy się – na przykład – o zorganizowanie comiesięcznego „ogniska” osiedlowego. Takiego zgromadzenia ludzi mających ochotę na pobycie ze sobą. Może gitara, może gawęda, może jakiś problem akurat teraz uwierający wszystkich. Może nawet z bezprzewodowymi mikrogłośniczkami w mieszkaniach osób, które „nie zejdą na dół” z jakichś powodów, ale uczestniczyć chcą, choćby biernie… Zamiast „zebrania osiedlowego”.

Moim zdaniem – proste. Nawet Anioła – gospodarza domu – nie trzeba.