Ecce homo

2012-12-16 07:33

 

 

Lubimy egzaltować się swoim człowieczeństwem. Od czasu, kiedy zacząłem robić samodzielne kroki w przestrzeni domowej (w której zawsze pełno było kotów, psów, much, os, komarów, a pewnie i innych żyjątek, jak to na wsi) – wpajano mi pogląd o wyższościach nad niższościami, czyli o tym, że człowiek panem jest wszystkiego, i jego misją jest czynić ziemią sobie poddaną.

Poglądu tego nie potwierdziły moje leśne peregrynacje wokół Drętowa: poza żubrami i niedźwiedziami można tam było za „moich” czasów spotkać każde zwierzę z podręcznika do przyrody, klasa IV b.: od maleństw typu myszki, jeże, żaby, zaskrońce, poprzez łasice, lisy i wiewiórki, aż po sarny i dziki. Tylko nie wolno było hałasować. O ptactwie nie mówię: jednego mojego gołębia w powietrzu dopadł jastrząb, któremu przyobiecałem zemstę, ale jak dotąd nie nauczyłem się latać.

Dwa wydarzenia z mojego wieśniaczego dzieciństwa zapadły w pamięci ówczesnych świadków. Pierwsze – to ja siedzący we łzach nad rowem melioracyjnym, a na jego brzegu ślepe kocięta błąkające się po trawie w poszukiwaniu matczynej sierści. Zostałem wysłany z szarą torebką pełną kilkorga kociąt, należało je utopić, bo koty u nas mnożyły się bez pamięci. Nie umiałem. Drugie zas wspomnienie – jeszcze bardziej traumatyczne. Żeby coś jeść, trzeba zabijać. A że moim zadaniem domowym było między innymi rąbanie drewna – jako sprawny operator siekiery zostałem po raz pierwszy w życiu wytypowany do pozbawienia życia kury. Konkretnej, z którą byłem po imieniu. Niby prosta sprawa: chwytam kurę za nogi, uchwytem tym obejmuję również najdłuższe lotki skrzydeł, kura ogłupiała, kręci szyją, ja tę szyję kładę na pieniek – i ciach! Łatwo powiedzieć! Egzekucji dokończył ktoś inny.

Najłatwiej przychodziło mi bieganie po domu z packą na muchy. Much jakoś nie polubiłem, choć też godzinami obserwowałem, jak sobie czyszczą odnóża i „zaczesują czuprynę”, grają w „berka”.

Tymi opowieściami chcę udowodnić, że trochę znam się na zwierzętach. I najprawdopodobniej się nie mylę twierdząc, że poza przypadkami wścieklizny, zwierzęta obracają się jedno przeciw drugiemu, również w ramach własnego gatunku, tylko wtedy, kiedy jest w tym jakiś „interes” Natury. Zwierzęta bywają okrutne, zarządzając czyjąś banicję ze stada, zagryzając nie swoje młode, modliszka potrafi nawet skonsumować swojego adoratora. Ale zawsze ma to jakiś głębszy sens, stosunkowo łatwy do odkrycia.

Tylko człowiek ma tę właściwość, że potrafi opluć drugiego bezinteresownie, ot, tak sobie, po prostu. Zelżyć, pobić, złajać, pokaleczyć, zgwałcić, torturować, poniżyć, upodlić, zabić. Oczywiście, są liczne przypadki „interesu”, ukuto nawet pojęcie „wojny sprawiedliwej” i równie sprawiedliwej kary śmierci czy tortur mających prowadzić do wyższego dobra kosztem niższego. Mam swoje zdanie na każdy z tych tematów, ale nie o tym tu mowa, tylko o równie licznych przypadkach (co za niemądre słowo: przypadek), kiedy wszystko powyższe nie ma uzasadnienia nawet w ustach oprawcy. Po prostu, choć jestem zdrowy na umyśle, zadaję cierpienie bliźniemu, bo mam taką ochotę.

I to jest – proszę Szanownych – najgłębsze misterium humanizmu. Kiedy zielone ludziki przybywają na naszą planetę, to aby zorientować się, który z ziemskich dziwolągów jest tym najbardziej inteligentnym i komunikatywnym – dokonują swoimi sposobami pomiarów skłonności do bezinteresownej eksterminacji w ramach własnego gatunku. Jak już im ten ich miernik zrobi głośne pi-pi, to wiedzą: ten-ci jest człowiekiem! Ale nie wyrażają tego po łacinie (ecce homo) – bo to oznacza coś całkiem innego.