Ekshibicjoniści

2013-07-08 09:40

 

/zacznę od drobiazgu, skończę jak zawsze/

 

Wracałem wczoraj od swojej drugiej co do ważności kochanki: pierwszą jest Azja nazwiskiem Środkowa, która wymaga wielkich nakładów i zajmuje dużo czasu, jeśli już mnie przyjmuje. Druga, de domo Otryt, pozwala na to, by wpaść do niej na chwilę, tanim kosztem się nią nasycić – i porzucić o dowolnej porze (bywało, że w złości schodziłem błotnistą ścieżką ku Dwernikowi – o 2 w nocy!). Tym razem musiał jej wystarczyć week-end.

O moich otryckich figlach napiszę odrębnie. Teraz zaś coś, co świadczy o moim postępującym staropiernikostwie.

Koleżeński samochód, którym udało mi się tym razem podróżować, wywiózł mnie z Dwernika do Dworca Zachodniego w Warszawie w ekspresowym, kilkugodzinnym  tempie. Po drodze odwiedziłem w Berehach Waldka z Olchowca, którego nie widziałem lat ładnych parę, i który mnie poznał, a ja jego nie rozpoznałem pod tym jego kapeluszem i aurą bohemy(!!!). Ale obciach, kiedy już najfajniejszych ludzi nie rozpoznaję... Jego bieszczadzkie rzeźby od czasu, kiedy go ostatnio widziałem, osiągnęły co najmniej poziom alpejski, jeśli nie himalajski, widać rękę mistrza i serce oraz duszę. Ot, człowiek odnalazł swoje miejsce, ku zadowoleniu tych, którzy z nim obcują.

No, i kiedy już wjechałem do Jej Wielkomiejskości, zaczęło się. Nie, Szanowna HGW, nie będę marudził, i tak wiesz, co miałbym do powiedzenia, gdyby mi tylko chciało się o Tobie myśleć i pisać. Ponarzekam sobie na ludzi, którzy z pokorą znoszą to, iż koleje chodzą sobie jak chcą, nie zawracając sobie głowy ludzkimi potrzebami. Dość powiedzieć, że – wraz z „wymaganym” czasem oczekiwania – dotarłem z Zachodniej do podwarszawskiego Grodziska już po 3-ch godzinach, i to po zmianie środka lokomocji na WKD. Cyrk, jaki panuje na Zachodnim, jest na pewno nie mniejszy niż ten, który panował na kolejach polskich tuż po wojnie, czyli w dobie wielkich migracji i całkowitej niewiedzy Ober-Kolejarzy o tym, co mają w dyspozycji, gdzie, kiedy, w jakim stanie.

Więc wchodzę do nowoczesnej WKD-ki, zajmuję miejsce między pasażerami i oddaje się kontemplacjom na temat POSUWIZMU (omówię to innym razem, słowo „sprzedał” mi Roland Topor w przeczytanej właśnie książce „Pamiętnik starego pierdoły”).

Młoda „dama” obok mnie siedząca trzyma w dłoni dwa aparaty telefonii komórkowej (jest niedziela, godzina 21.27, o tej porze chyba tylko Rotszyld pozostaje w pełnej gotowości). No, i stało się to, co musiało się stać. Jeden z telefonów zabrzdąkał. Odtąd, z odległości nie większej niż 20 cm, głosem o tym szczególnym tembrze, czyniącym „damę” słyszalną w każdych warunkach, zostałem poinformowany, co się dzieje w nowo urządzanych pomieszczeniach domowych, jakie plany ma „osoba” na najbliższy miesiąc (ze szczegółami), jak rozwiązać sprawę rodzinną zajmującą uwagę Mamusi, Męża i paru innych członków rodzinnych, co podać dziecku, które marudzi nie mogąc doczekać się „osoby” w niedzielny wieczór, itd., itp. Po 10-15 minutach powiedziałem stanowczym głosem, że – szczerze mówiąc – niezbyt interesują mnie domowo-rodzinno-życiowe sprawy „damy”, więc może by tak skróciła rozmowę do niezbędnego minimum (zwłaszcza że zaraz będzie tam, dokąd zmierza i gdzie jej rozmówczyni- Mamusia czeka na nią z kanapkami – tego już głośno nie mówiłem).

„Dama” od tego momentu wyrażała jak mogła swój do mnie wyniosły stosunek, nie przerywając arcyważnej rozmowy z Mamusią. Nieoczekiwanie wziął ją w obronę wyraźnie wsłuchany w jej rozmowę staruszek, a także młodzieniec ze 3 razy młodszy ode mnie, który postawił diagnozę: pan jest cholerykiem. Pomylił się akurat, bo ja psycho-mentalnie jestem pasjonat. Zresztą, medycyny niewątpliwie jeszcze nie zaczął studiować.

Obaj panowie zaproponowali mi, abym się przesiadł, skoro mi przeszkadza tokowanie „damy”. Zatem dopasowałem się do poziomu i odparowałem, że to jest rozwiązanie (…), aby ktoś, komu ktoś inny niegrzecznie przeszkadza, musiał salwować się ucieczką, prościej i uczciwiej jest po prostu przestać przeszkadzać.

A do młodzieńca odezwałem się jeszcze w te słowa: za chwilę zacznę ci nad uchem popiardywać, albo czynić coś innego o charakterze osobistym – i wtedy może zrozumiesz, o co mi chodzi.

Dama oczywiście tokowała do swojej stacji docelowej, na koniec, używając słowa „kultura” (w domyśle: ja mam deficyt tego dobra), powiedziała, że ona właśnie wychodzi i to jest przejaw jej daleko posuniętej uprzejmości. Nie wiem, czy dosłyszała mój komentarz: gdyby ona z Mamusią rozmawiała o tych samych sprawach w kawiarni (też miejsce publiczne, prawda?), a ja dosiadłbym się do ich stolika, by posłuchać – to miałaby coś przeciwko temu?

Jest coś takiego, jak „przestrzeń osobista”. Czyli to, o czym łatwiej napisać niż powiedzieć (patrz: (https://fly92r.blox.pl/2011/09/Przestrzen-osobista.html ). Jest niewidzialna, ale doskonale wiesz, gdzie się kończy. Rozpościera się wokół twego ciała i ostro reagujesz na jej naruszenie. Twoja strefa intymna (patrz: https://www.poradnikzdrowie.pl/psychologia/dusza/nasza-przestrzen-osobista_33490.html ). Przestrzeń osobistą można porównać do otaczającej nas bańki, w której czujemy się bezpiecznie. Gdy ktoś wejdzie do niej bez naszej zgody, wywołuje to w nas reakcję obronną, ponieważ czujemy się zagrożone (patrz: https://www.sukcesnaszpilkach.pl/wizerunek/autoprezentacja/przestrzen-osobista--artykul124.html#.UdpkHuXK2xM).

Kiedy wrzucam „przestrzeń osobistą” do „googlarki”, wyskakują mi liczne definicje i przykłady, ale też takie kwiatki jak „sacrum” (aksjologia?) czy „przestrzeń dospołeczna” (psychiatria?)

Czasy są takie, że my sami, ludzie szarzy, zaczynamy „przestrzeń osobistą” – dotąd zastrzeżoną, nienaruszalną – włączać do „rynku”, na którym się pozycjonujemy, na którym walczymy o jak najlepsze „dla siebie”. Jedną z katuszy, którą stosują wszelkie ośrodki penitencjarne (oby zapadły się bezpowrotnie pod ziemię) – jest ciasnota, redukcja przestrzeni osobistej do rzadkich chwil snu, bo na jawie od rana do nocy złoczyńcy i niewiniątka są tam stłoczeni bez możliwości uczynienia czegokolwiek poza swoistą „kontrolą” współ-osadzonych. Czegokolwiek, Czytelniku!

No, i wchodzę na swojego konika ulubionego. Otóż jasno widzę, że to nie z dobra-woli włazimy sobie wzajemnie w obszary, które jeszcze do niedawna poza warunkami koszarowymi były nietykalne. Po prostu ONI, którzy sami sobie zabezpieczają dość duży „balon intymności i nietykalności” – łatwo zatwierdzają rozwiązania koszarowe dla „elektoratu”, a ten musi sobie radzić, awanturując się w kolejkach podmiejskich.

Widać wyraźną tendencję ściskania, koszarowania nas, byśmy może się sami wyrzynali w pień w kolejkach podmiejskich, albo myśmy się apatycznie zatomizowali, jak ludzie w blokowiskach. Kiedyś rozwinę ten temat.

Wiem, wiem: taki Chińczyk czy Hindus w ogóle nie występuje w liczbie pojedynczej, zawsze jest go dużo, licznie i mrowiście.

No, tak, ale ja – najprawdopodobniej – jestem z innej kultury. Chociaż słowo „kultura” zawłaszczyła sobie „dama” z dwiema komórkami na podorędziu, wiecznie w pogotowiu…