Europejsy

2015-04-30 11:25

 

Wspominany już przeze mnie Prof. T. Popławskizaskoczył mnie wieloznaczym określeniem Europejsy (a może, Europejsi, albo „europejsowcy”).

Zakładam, że chodzi mu o ten typ polityka-ideologa polskiego, który wszystko koloruje wedle błękitnego atłasu ze złotymi gwiazdkami. Tak jak „za komuny” wszystko musiało być socjalistyczne: demokracja, produkcja, rolnictwo, moralność, praca, rodzina, kolektyw, prawo, rząd, myślenie.

Pamiętam swoje ówczesne szyderstwo, zawarte w jakiejś publikacji, skierowane przeze mnie ku M. Krajewskiemu, człowiekowi zacnemu, wielkiego serca i ducha, który należał do niezbyt szerokiego grona osób pisujących i mówiących dla Generała w latach 80-tych. Mając na uwadze to, że nadużywał (w moim przekonaniu) przymiotnika „socjalistyczny”, zauważałem, że Mieczysław trafia zawsze w sedno, choć wciąż wszystkim zdaje się, jakby myszkował jedynie w jego okolicach.

Mam też wciąż przed oczami przypowieść filmową „CK Dezerterzy”, gdzie rolę głównego bohatera grała grupa „szwejków” armii cesarsko-królewskiej, umiejących znaleźć się pomiędzy sztancami i formułkami a szelmowskim dystansem wobec całej tej cesarsko-królewskiej biurokracji.

Właśnie tak odczuwam tadeuszowe pojęcie Europejsy. Polskę zaludnia cała masa cyników, ale też naśladowników bezmózgich, dla których „europejski” i „europa” to słowa-klucze, zwalniające od myślenia i odpowiedzialności.

Jest faktem, że formacje zbiurokratyzowane dają ten sam efekt w polityce, co zawodnik sumo w sporcie: są kosztowne w utrzymaniu, skłonne do schorzeń, ale za to ich działania mają w sobie „siłę spokoju”, choćby były do niczego nieprzydatne, a nawet mylne. No, nikt mi nie wmówi, że zawodnik o wzroście ok. 2 metrów, ważący półtora kwintala i więcej, to okaz zdrowia. A jednak wzbudzają szacunek samym wyglądem, do tego niekoniecznie młodziutkie Japonki dostają na ich punkcie hyzia, nawet jeśli taki sumo-mistrz pochodzi z pogardzanej Mongolii (patrz: Akinori Asashōryū, właściwie Dolgorsürengijn Dagwadordż).

No, więc polscy cynicy i bezmózdzy naśladownicy mają hyzia na punkcie tucznika europejskiego, który ma wszystko duże: archiwa norm, standardów i przepisów, budżet (w tym fundusze), diety europoselskie, no i biurokrację. Równie rozdętą ma Europa skłonność do schorzeń, ale tego już się nie mówi, bo sumo-mistrz mistrzem jest i basta.

Do tego ten „shintoistyczny” kult idei europejskiej, podkreślający, jak ważna jest dla tej części świata owa osobliwa arnfiktionia[1]: parada Schumana (i w ogóle cała „majówka” europejska), biurokratyczne dostojeństwa liczone na pęczki (patrz: Tusk „prezydentem europy”) oraz niepowstrzymana skłonność do „wykładni” (marchewka-owocem, krzywizna banana, ślimak-rybą, marmolada z cytrusów, neutralność płciowa rzeczowników, instrukcje obsługi najprostszych narzędzi i sprzętów, w tym kaloszy i drabiny, instrukcja zmywania, zakaz cynamonu-kumaryny, zabawki dla świń).

CK decerterzy w końcu wywołali wielki pożar w koszarowej kancelarii, co pozwoliło szwejom mówiącym dziesiątkami języków opuścić mury i szwendać się po Europie Środkowej, skoro utracili swój „zapis rejestrowy”.

Co zrobią Europejsi, kiedy ktoś podpali tęczę brukselsko-strasburgską?