Exposé

2012-09-22 19:35

 

Wielce szanowni wszyscy!

Oczywiście, mam nadzieję że rozumiecie, iż używam słowa „szanowni” wobec was tylko dlatego, że mi tak tu młodszy pomagier napisał. Szanowność – jeśli już – dotyczy tylko mnie, człowieka dysponującego pełnią władzy wykonawczej, z aparatem przymusu i przemocy (urzędniczym, mundurowym sekretno-tajnym i pośrednio prokuratorsko-sądowym), ale przecież nie będę sam sobie dedykował exposé. Wasza zaś szanowność kończy się w tym miejscu, w którym cierpliwie mnie słuchacie wiedząc, że ani ja, ani ktokolwiek poważny nie traktuje niniejszego wystąpienia poważnie. Ot, przyjęło się, że muszę z tego miejsca opowiedzieć coś ciemnemu ludowi, a wam zasygnalizować między wierszami, komu się coś dostanie z mojego rządzenia, a kogo odeślę na szczaw.

Co prawda, żadne to dziś święto, dawno żadnych wyborów nie było, nijak nie można o mnie dziś powiedzieć, że jestem akurat desygnowany do funkcji premiera, bowiem pełnię tę funkcję od tak dawna, że już nie pamiętam, więc umówmy się, że to akurat exposé jest jedynie okazją do pokazania wszystkim, kto tu rządzi. Zwłaszcza że ktoś czegoś nie dopilnował i różni związkowcy, anarchiści oraz opozycjoniści pogubili miarę, więc niech słuchają teraz uważnie tego, co im „omykiem” zasygnalizuję.

Jasne, mamy rozmaite konstytucje i inne zapiski, które mój premierowski urząd sytuują w roli wykonawczej w stosunku do was, parlamentarzyści, nie mówiąc już o was, wyborcy, jest też nade mną kilka konstytucyjnych „batów” w postaci Prezydenta i Trybunałów (oj, czemu pomagier napisał to z dużej litery?), ale umówmy się, że to jest ściema, a kimś, kto tu ma cokolwiek do powiedzenia, jestem ja.

Od tego, żebyście robili wszystko według mojej woli, mam swoją większość parlamentarną, czyli swoich własnych drużynników (trzymanych na uwięzi różnymi subtelnościami) oraz koalicjantów, mających swoje interesiątka, ale rozumiejących swoją drugorzędność. Właściwie nie mam żadnych ograniczeń w tym, żeby dobierać sobie ministrów kiedy chcę, jakich chcę i po co chcę, w momencie dowolnym. Kiedyś tam, u początków premierowania, chodziło o to, byście zagłosowali na jakąś listę ministrów i jakiś program. Na tym się wasza rola skończyła i teraz możecie mi – parlamentarzyści – nadmuchać, nawet jeśli robię rzeczy nic nie mające wspólnego z tamtym programem, a skład rządu i rozkład kompetencji wewnątrz rady ministrów nie ma nic wspólnego z tym, co wam przedstawiałem na początku rządzenia.

Naprawdę, wy wiecie i ja wiem, że ze względu na misterną sieć uzależnień wzajemnych musiałoby coś ważnego się stać w waszym psycho-mentalu, albo musiałoby się okazać coś strasznie nieprawdopodobnego w moim przypadku, żebyście odmówili mi poparcia. Ostatnio takiego poparcia nie dostał desygnowany na premiera Czesław Kiszczak, symbol starej epoki, symbol prl-owskich represji, co oznacza, że tak naprawdę głosowanie na rząd prezentowany przez premiera-in-spe jest w zasadzie formalnością.

W tym sensie wiadomo, że premierem zostaje w Polsce ten, kto potrafi sobie zmontować popularne ugrupowanie polityczne, dobrze rozegrać wyborczy konkurs piękności i zmontować koalicję z innymi ugrupowaniami, a nie ma to nic wspólnego ani z kompetencjami, ani z tak zwanym programem, ani z oczekiwaniami tzw. elektoratu, reagującego na ściemę z kampanii wyborczej popartą wizerunkowym opakowaniem. Ja tym premierem jestem teraz, zatem jeśli wygłaszam tu do was jakieś exposé, to umówmy się, że ma to znaczenie.

Mam świadomość, że kupiłem wasze głosy tak ustawiając rozmaite ustawy, rozporządzenia i zarządzenia, abyście pośród nich czuli się wygodnie i bezpiecznie, nieskrępowani ani oczekiwaniami wyborców, ani poczynaniami wymiaru sprawiedliwości, ani formalnymi i ilościowymi limitami budżetów. Więcej chcieć nie możecie. To, że przy okazji coś tam jeszcze zrobiłem rękami licznych urzędników, funkcjonariuszy i plenipotentów oraz całej nomenklatury – to chyba dobrze. Niech opozycja nie pyszczy, bo wszyscy wiemy, że gdyby ona wystawiała premiera – efekt byłby ten sam.

He he, jeśli macie ochotę na jazdę bez trzymanki, to zagłosujcie na bliźniaka, na jego byłego delfina, na starego komucha albo na abnegata z plastikowym penisem i świńskim ryjem, nie szanującego żadnych świętości. Co prawda, ja też żadnych świętości nie szanuję, ale umiem to pokryć jakąś ludzką mimikrą.

A teraz do rzeczy, czyli do opozycji i elektoratu.

Kiedy pięć lat temu wprowadziłem swoją ekipę do gabinetów, to tak jak wszyscy, kazałem im się wstępnie rozejrzeć za beneficjami, rozmaitymi okazjami, za szansami na napełnienie kies własnych i na umocnienie-zmonopolizowanie panowania tam, gdzie to może być pożyteczne. I wiecie co? Oni wszyscy już po tygodniu, pogrzebawszy w papierach, wysłuchawszy starych lizusów i tych nieliczncyh fachowców, jacy się jeszcze ostali po urzędach, wracają do mnie i jeden po drugim meldują: Donek, tu już się nic nie da skręcić, budżety się sypią, administracja zdemoralizowana, wszystkim kręcą lobby finansowe i rwacze rozmaici, przerosty tam gdzie ich nie trzeba, niedostatki tam gdzie powinny być luzy. No, kurdę, raczej robota nas czeka, i to nieprzyjemna, niż frukta.

Stałem wtedy przed najważniejszą decyzją życiową, której oczekiwali z napięciem moi kompani i zwolennicy, ale też – czułem – różni decydenci politycznu i biznesowi, z kraju i z rozmaitych ośrodków zagranicznych. Tak naprawdę, skoro nie dało się tu żniwować, to powinienem był zwijać manatki, ogłosić Polsce i Światu, że od czasów wspaniałych rządów Buzka ktoś wszystko rozkradł, zdefraudował, zmarnotrawił i zaniedbał, kraj jest w stanie zapaści i ruiny. Zyskałbym markę odpowiedzialnego faceta, podałbym się do dymisji (następne wybory wygrałbym w cuglach bez potrzeby koalicyjnej) i miałbym otwarte pole do polityki twardej, niczym Balcerowicz z Mazowieckim.

Ale postanowiłem, że wezmę ten ciężar na siebie. Zatrudniłem dobrego księgowego, który niejedną sztukę rachunkową zna, postawiłem na to, że szafująca dotacjami Unia Europejska nie da nam zginąć, a dodatkowo uznałem, że warto trzymać z Amerykanami, bo choć są to największe łobuzy na świecie – to są mistrzami w robocie inwigilacyjnej i policyjnej, a to może się okazać najbardziej przydatne. Z Ruskimi – jak zawsze, jak z tygrysem: może być śmiesznie, może być groźnie. Zostawiamy też zupełnie sprawę Europy Środkowej, zarówno w wersji jagiellońskiej, jak też w wersji wyszehradzkiej. Nic z tego nie będzie, a roboty huk, w dodatku niemal pewne kwachy ze strony mocarstw.

No, i zaczęliśmy trwać. Choćby za to należy mi się jakiś order i miejsce w historii. W świat poszło, że Tusk to mołojec, nie zraża się byle deficytem, nawet w spróchniałej stodole potrafi sobie poszukać serka i uniknąć pułapek, tak jak polscy piloci potrafią latać na drzwiach od stodoły. Oj, w złą godzinę to Bronek powiedział. Metody przetrwalnikowe oparliśmy na dobrym Pi-Ar-ze, przyznacie, że to jest mistrzostwo, oraz na rozbudowywaniu wielowątkowego imperium z mottem „kto pierwszy ten lepszy, kto sprytniejszy ten bogatszy, kto smaruje ten jedzie, kto bliżej ten zasobniejszy”. A że nadal trwało w najlepsze defraudowanie, marnotrawienie i zaniedbania, kraj popada dalej w stan zapaści i ruiny – to już wiadomo, że nie nasza wina, tylko poprzedników: mam wszędzie swoich dyżurnych apologetów, którzy chyba nawet wierzą w to, co plotą o mnie i Platformie. Niektórzy z moich urzędników, w tym nawet ministrowie, nieco przeholowali, no, to musiałem ich wizerunkowo pogonić. Może coś napsułem, zwłaszcza w resorcie sprawiedliwości (hłe, hłe, sprawiedliwości), ale trudno, nikt nie jest doskonały. A jak ktoś przeholował na niższych szczeblach, to wiadomo: macie swoje izby, rady, kluby, samorządy, sądy, organa rozmaite, macie całą tę swoją demokrację – odczepcie się ode mnie.

I szło jakoś, nawet okazało się, że jest jeszcze parę groszy do przytulenia na boku. Nie, nie, ja nie przytulałem, ja mam zaklepane różne sprawy na czas „po kadencji”. Ale co się moi drużynnicy i sympatycy nałowili – to ich, nie dadzą mi więc zginąć w razie dramatu. Z synem jeszcze raz pogadam, chłopak się pogubił i przerysował, młody jeszcze. Tak szczerze, koalicjo i opozycjo, mam nadzieję, że i wy nie narzekacie, prawda?

Miałem jeden problem, powiedzmy, polityczny. Jeden z bliźniaków siedział na stołku prezydenckim. Ludzie, co on wyprawiał! Przesłuchiwał ministra od dyplomacji, mieszał na Kaukazie, wpraszał się na imprezy europejskie, żądając dodatkowego taboretu, podstawiał nogę w sprawach niewidocznych dla pospólstwa, ale ważnych dla mojej ekipy. Niemców traktował z buta, nie rozumiejąc, że stamtąd idzie dla nas najważniejsze wsparcie moralne na Europę. Już nie mówię o Ruskich, z których uczynił naszych naczelnych wrogów. Po co to komu?

Los go pokarał w dobrym momencie: ustaliłem z Władymirem Władymirowiczem, że jakoś sobie poukładamy stosunki, jeśli zdołamy w zbliżających się wyborach zmienić prezydenta. Wystawiłem Bronisława, bo zbyt dużo tu miałem rozkręconych spraw, poza tym prezydent to żyrandole, żadnych przełożeń na konkrety. I Bronek jak nic wygrałby w cuglach, ale – jak tu nie uwierzyć w fortunę – bliźniak wraz z niemałą ekipą spadł na ruską ziemię, kiedy uparł się, że mimo wszystko poleci do Katynia, choć niejako „po obiedzie”, bo wcześniej ja już obgadałem co trzeba. Jezu Chryste, nie dość, że to kolejna katastrofa lotnicza (wiadomo, poprzednie ekipy zaniedbały), to jeszcze największa w historii katastrofa polityczna!

No, tragedia, miałem z tym kłopot, ale fakt faktem, że aktualne stały się ustalenia z Władymirem sprzed trzech dni: jest nowy prezydent, zatem pośród szoku i smutków wyściskaliśmy się, bo teraz to już tylko lody do ukręcenia zostały. Nie spodziewałem się, że ci moherowi wariaci stworzą z tej katastrofy tak nieprzejednaną opcję roszczeniowo-rozliczeniową, strasznie mi namieszali w planach. Na szczęście, Bronek z pozycji Marszałka szybko dokonał przeglądu papierów, które były w wiadomym Pałacu, co trzeba schował za pazuchą (kto wie, może ma coś na mnie?), a resztę pozamiatał. Zagrożenie z tej strony - zniknęło, zwłaszcza że mohery i drugi bliźniak przesadzili z tymi krzyżami i marszami, nikt już tego nie trawi.

Nie dziwota, że w tym pomieszaniu pozostały przy życiu bliźniak zapomniał, jak się robi politykę, pozwolił odejść dwóm grupom wiernych aktywistów, zniechęcił do siebie Dorna, Poncylisza, Rostkowską, Kowala, Zaleskiego, Ujazdowskiego – i całą masę mniej samodzielnych przybocznych. Teraz to on ma kłopot, a ja oddech, choć ten manewr z Palikotem trochę mi pomieszał szyki.

Jakoś trwamy, choć trochę się już zużywamy. W zakresie Pi-aR-u nie wyszły mi trzy ważne rzeczy: polska prezydencja w UE okazała się blada i mizerna, Mistrzostwa Europy nieudane, w dodatku podszyte aferami (jeszcze się tlą różne bomby zegarowe, stadionowe i autostradowe przede wszystkim), a Olimpiada to już całkiem do niczego, nie da się jej zaleczyć nawet para-olimpijczykami. Mam dość, coraz częściej muszę zniknąć na kilka godzin czy dni, nabrać dystansu, przeliczyć szanse i zagrożenia.

No, dobra, teraz to, na co czekacie.

Ujawniają się w kraju rozmaite tak zwane siły, których nie umiem dobrze skontrolować nawet gdybym wierzył, że mam za sobą służby. To są nie tylko związkowcy, tych zawsze jakoś można zmarginalizować, ale okazuje się, że polityka „róbta co chceta w gospodarce” to wyzwalacz jednego wielkiego złodziejstwa. Takiego parszywego, na wydrę, do tego stopnia zuchwałego, że nawet ze mną nic nie uzgadniano, w każdym razie moi zaufani ludzie rozkładają ręce, są zaskoczeni skalą rwactwa i jego bezczelnością. Przyznaję, liczyłem na więcej, a tu nie tylko fruktów nie ma, ale jeszcze poruta straszna. Mniejsza o afery, te się odeśle do sądów i odsunie ode mnie, chodzi o to, że coraz więcej narodu zaczyna się pieklić, a mediaści już zapominają o dobrodziejstwach doznanych ode mnie, zaczynają przestawiać się na „oddolnych” i punktują moją ekipę, nie pamiętając niepisanej instrukcji o tym, iż ten cały szajs zabałaganiły poprzednie ekipy, jak tu jestem tylko od przyklejania plastrów.

Idzie ciężka jesień. Przypominam, że na wielu przywódców rozmaitych podskakiewiczowskich środowisk mamy haka, tak przynajmniej wynika z moich rozmów ze służbami. Zresztą, można wierzyć służbom? Ale cóż, rozbisurmaniło się towarzystwo i myśli, że skończy się co najwyżej jak z Antykomorem. A jeszcze zagranica daje mi do zrozumienia, że nie będzie się wtrącać, tyle że oczekuje, iż zachowam się po europejsku. Nie wiedzą chyba, w jakim kraju przyszło mi żyć. Tu się ludzi wywoziło na taczkach albo chłostało na goły tyłek, to jest Europa tylko tam, gdzie TVN i Wyborcza, a wszędzie indziej mamy kacykowo albo zawiść i nienawiść! Na szczęście, służby nie mają wielkiego wyboru. Nawet, jeśli już nie liczą na nic ode mnie, to co, kogo mają na podorędziu? Przecież nie Pruszków! No!

Teraz uwaga: daję Krajowi i Ludności ostatnią szansę na opanowanie spontanicznej skłonności do krytykanctwa i roszczeń. W najbliższym czasie, poza tym, co i tak już was nie zaskoczy, podejmę heroiczny trud wprowadzenia następujących zmian i przedsięwzięć.

1………………………………………………………….

2………………………………………………………….

3…………………………………………………………….

………………………

……………………

………………………

7…………………………………………………………….

Wiem, wiem, nic nie możecie przeczytać To jest pisane atramentem sympatycznym, jak się zrobi gorąco, to odczytacie z łatwością. Ja też.

Na koniec coś osobistego: ktokolwiek mnie będzie postponował jako drania, obwiesia, lowelasa, leniwca, lekkoducha, nic-nieroba, itd., itp. – niech nie liczy na wyrozumiałość. Ktokolwiek podniesie rękę na mnie – czyli na demokrację – to mu ta demokracja ową rękę utnie, i to aż przy pośladkach.



Oczekiwaliście, że w exposé wygłoszę coś extra? Ludzie, kim ja muszę rządzić!