Faszyzm zaściankowo domniemany

2015-11-03 09:12

 

Nie słabnie twórcze zdziwienie „transformatorów” tym, że – po spazmach Tymińskiego, Leppera, Palikota i Kukiza ostatecznie polski „sukces transformacyjny” został podważony, a jego operatorzy odsunięci na plan drugi w polityce.

Dwa lata rządów PiS-LPR-Samoobrona – to była próba sanacji, która okryła się niesławą na skutek niepohamowanej „czerezwyczajki”, która skompromitowała całkiem seksowny koncept IV Rzeczpospolitej. Patrz: TUTAJ. Próba zakończona najgorzej jak tylko można, bo przyzwoleniem „wyborczym” na kontynuowanie „pentagramizacji” Polski.

Co się odwlecze – to nie uciecze. W ludziach narasta(ł) sprzeciw, i nawet jeśli uznamy, że Lud jest niekompetentny – to jego odczucia są w rzeczywistości mieniącej się demokratyczną – instrukcją dla rządzących. Stało się – co się stać miało, a sukces opozycji konsumuje PiS, choć doprowadzili do niego „indignados” (reprezentowani w Parlamencie przez mało spójne ugrupowanie Pawła Kukiza).

Co moim zdaniem powinno się stać niebawem w polskiej polityce – napisałem w notce „Mezo-polityka i Soc-polityka”, TUTAJ. Zwłaszcza w słowach: „Niezależnie od zaklęć propagandowych – pozycja dyplomatyczna Polski w Europie Środkowej oraz kondycja ekonomiczna Ludności Polski pozostawia wiele do życzenia i na pewno nie nadąża za oczekiwaniami, za tym, co zwykło się nazywać oczywistym. Dla rządzących oznacza to wyzwanie dalekie od tego, czym szermowano w akcji wyborczej: trzeba przede wszystkim – nawet kosztem tempa wzrostu – uspokoić budżety publiczne i zbliżyć kondycję materialną „dołów” do poziomu uznanego powszechnie jako godny, trzeba też zbilansować ćwierćwiecze transformacji z punktu widzenia korzyści dla obywatela. I to są najważniejsze wyzwania”.

„Transformatorzy” jednak nie ustępują. Nazywają Kaczyńskiego faszystą, a przynajmniej jego sposób kierowania ugrupowaniem – faszystowskim. Mam niemal pewność, że nie maja tu na myśli ani Benito Mussoliniego, ani Francisca Franco, ani Engelberta Dollfußa czy Kurta Schuschnigga, ani António Salazara, ani Gyuli Gömbösa, ani Sven Olof Lindholm, ani  Fritsa Clausena, ani Vidkuna Quislinga, ani Léona Degrelle’a, ani Stafa de Clerqa, ani Horii Sima, ani Joanisa Metaksasa, ani Ante Pavelić’a, ani Józefa Tiso – co najwyżej swojskiego Dziadka. Przede wszystkim jednak Hitlera.

Antywzorcem poręcznym dziś dla przyrównań jest Viktor Mihály Orbán, zresztą Kaczyński sam chętnie przywołuje „Budapeszt” jako kierunek odbudowywania podmiotowości politycznej Państwa. „Europa” donosi regularnie o „faszystowskich pomrukach” węgierskich, gdy tymczasem mamy już do czynienia z trzecim rządem pod kierownictwem Orbana – i jakoś nie widać węgierskiej wersji Nacht der langen Messer, choć napuszczeni na tę akurat granicę imigranci jak ylał pasują… Charakterystyczne: Pedia zauważa, że ten prawnik pracę magisterską zatytułował „Ruch społeczny wewnątrz systemu politycznego – przykład Polski”.

Kaczyński – cokolwiek o nim powiemy – nie ma pod ręką współczesnych odpowiedników Arthura de Gobineau (koncept rasizmu), Gustave le Bona (socjotechniki), Fryderyka Nietschego (koncept nadczłowieka), Fiodora Dostojewskiego (nacjonal-monarchia prawosławna) i odpowiednio Charlesa Maurrasa (nacjonal-monarchia katolicka), Henriego Bergsona (darwinizm społeczny), Gaetano Mosca (elitokracja), ani licznych innych dających faszystowskiej Europie podkład intelektualno-teoretyczny.

Za to ma za sobą Kaczyński partię wodzowską, dość duży wpływ na rozmaite media, niemal dyspozycyjny IPN, projekt jagielloński, bezprecedensową Katastrofę (w której zginęły dziesiątki wysoko postawionych ludzi Państwa). Tyle że jakoś nie umiem sobie wyobrazić kilku okoliczności, niezbędnych dla zaprowadzenia faszyzmu, choćby w wersji sanacyjnej:

1.       Oddanej organizacji paramilitarnej;

2.       Silnego ruchu programowo rasistowskiego, ultrareligijnego, nazistowskiego;

3.       „Obiektywnego politycznie” męża stanu, który – niczym Franz von Papen – zakulisowo promowałby go na arenie krajowej i międzynarodowej;

4.       Projektu gospodarczego mającego wyraz „komunizmu wojennego”;

Z braku poważnych argumentów przytacza się dwie najbardziej „obciążające” Kaczyńskiego okoliczności: PiS-owski projekt Konstytucji oraz „lejce z uzdą” jakie założył Beacie Szydło.

Mam wrażenie, że projekt Konstytucji, który – zawieszony na jakiś czas na stronie www – wywołuje tyle emocji – wykluczyłby Polskę z Unii Europejskiej. Jeśli Kaczyńskiemu zależy na „polityce dwóch wrogów” i odcięciu się Polski od doświadczenia europejskiego – to będzie forsował ten projekt. Mimo wszystko jednak sądzę, że rozwiązania wodzowskie i opresyjne przeniesione wprost ze statutu PiS do tego projektu – są raczej ćwiczeniem, a nie ofertą PiS dla Polski. Umiem też sobie wyobrazić związki zawodowe, organizacje pozarządowe i wiele środowisk, które postawiłyby Polskę „w poprzek”, gdyby doszło do próby zamachu na kolektywno-instancyjne formuły państwowe.

Natomiast mediastyczne spazmy związane z tym, że Beata Szydło jest zaledwie współ-autorem rządu PiS – uważam za przymiarkę do nagonki, z braku lepszych powodów. Przypominam o rządzie Mazowieckiego, potem Bieleckiego, a nawet pierwszej nominacji Kiszczaka czy Pawlaka. Przypominam o rządzie Buzka czy Pawlaka (tym spełnionym): czy ktoś wtedy dramatyzował, że Premier jest rządzony z „tylnego siedzenia”? Owszem, komentowano to jako rozwiązanie nietypowe, ale to wszystko.

Kiedy ugrupowanie deleguje do funkcji premierowskiej kogoś innego niż szef – a ma do tego prawo – wtedy rząd autoryzowany przez ugrupowanie „redagowany” jest – i powinien być – przez to ugrupowanie, a nie „solo” przez nominata. Dla mnie dziwniejsze byłoby, gdyby Beata Szydło sama, nie patrząc na Kaczyńskiego i na swoje ugrupowanie – wystawiła nie skonsultowanych ministrów.

 

*             *             *

No, to ja sobie takiego faszyzmu życzę, zwłaszcza jeśli poprawi kondycję Polaków i Polski.

Żartowałem: ja marzę o Polsce Samorządnej.