Flibustierzy. Kozaczyzna polityczna

2013-09-07 18:23

 

Od lat używam tego określenia, by nazwać grupy i środowiska zaangażowane społecznie, ale tak niezręcznie usytuowane w rzeczywistości politycznej, że mogą co najwyżej „podskakiwać” i „głośno sarkać”.

Inne słowa oddające ten sens, to bukanier, korsarz, kaper.

Flibustierzy (hol. vrijbuiter – dosł. wolny łupieżca) sami siebie nazywali "braćmi wybrzeża". Tworzyli jedną organizację, złożoną z kompanii (matelotages, powroźnicy), które miały własny samorząd (m.in. wspólność dóbr).

Naszym regionalnym odpowiednikiem karaibskiego flibustierstwa jest „kozaczyzna”: ludzie nie mający nic do stracenia, uciekinierzy, dezerterzy, rozbójnicy – ustanawiali samorządne załogi do łupieskich działań zaczepnych, z czasem jednoczące się w większe, uformowane wojskowo armie, równolegle budując elementy kultury składające się na swoistą, odrębną tożsamość.

W Polsce flibustierstwo ma długą tradycję. Kto z nas nie pamięta „podwórkowych” czy „blokowiskowych” band, rywalizujących z bandami sąsiedzkimi, ustanawiających lokalne „rządy”, podejmujących się „drobnego bezinteresownego chuligaństwa”, a z czasem – już w wyselekcjonowanym składzie – poważniejszej przestępczości.

Może trochę „naginam i przerysowuję”, ale takie subkultury, jak anarchiści, narodowcy, kibole, watahy grabiące infrastrukturę, lokalne łupi-grupy – stanowią glebę dla formacji „poważniejszych”, takich jak poza-centralowe związki zawodowe, wyraziste w działaniu organizacje pozarządowe, grupy „zawodowo manifestujące” różne idee i postulaty, pozaparlamentarne partie wyraziste ideowo. Mam świadomość, że wrzucanie do jednego wora tak różnych pod każdym względem formacji(?) jest ryzykowne, ale podkreślam tu jedno wspólne: są to formacje zdecydowanie nieposłuszne normom wypowiedzi i zachowań, które postrzegają jako nieskuteczne, a przede wszystkim „zakuwające w dyby” społecznikowską, środowiskową energię.

Nie bez znaczenia jest tu stosunek „milczącej większości” do tak opisanego flibustierstwa. W powszechnym przekonaniu widzi się je jako zagrożenie świętego spokoju, szary zjadacz chleba (często zresztą głodny) nie umie, a nawet nie chce sobie w świadomości przełożyć hałaśliwych działań flibustierskich na własne nadzieje, że może tak musi wyglądać wehikuł wiozący nas ku lepszemu. Dopiero, kiedy flibustierstwa podejmują się poważne struktury (jak to uczynią dudziarze już za parę dni) – wtedy „naród” gotów jest zastanowić się, czy to jest najlepszy sposób na ONI-ych.

Warunkiem niezbędnym flibustierstwa jest wykluczenie polityczne, niekiedy ekonomiczne. Jest wyrzucenie poza społeczny nawias „normalności” i uporczywe trzymanie tam „wytypowanych” albo „pechowych” środowisk. Nawet porzuceni przez system-ustrój mieszkańcy miejscowości PGR-owskich zajęli się flibustierstwem w postaci „lewych geszeftów robionych po zmierzchu”. Nie inaczej trzeba patrzeć na „yumę”, czyli wyprawy powiatowych grupek do Niemiec po drobne łupy. Nie ma takiej „grupy awanturniczej”, która powstałaby wśród ludzi mających łatwy dostęp do zatrudnienia, biznesu, działań środowiskowych. Flibustierstwo rodzi się więc jako swoisty sposób na „przełamanie oporu systemowo-ustrojowego”.

Jako instruktor harcerski czy wychowawca kolonijny – miałem niezawodną metodę na łobuzów: dawałem im jakąś rolę związaną z odpowiedzialnością za funkcjonowanie grupy. W 99% przypadków okazywało się, że „zła energia” przeistaczała się w „dobrego ducha”. Nie dość, że znikał mi kłopot rozrabiaki, to jeszcze grupa przestawała się bać takiego smyka, znając jego straceńczą duszę szła za nim, bo on pierwszy był, kiedy trzeba było podjąć ryzyko albo jakieś wyzwanie. A to jest ważne w okresie, kiedy młodość uczy się gospodarować swoją adrenaliną.

Nasza ulubiona Władzuchna najprawdopodobniej nie rozumie, że pozbawianie kolejnych grup społecznych i środowisk możliwości podmiotowego kształtowania swojego losu, uzależnianie wszystkiego od własnego widzimisię – to jest w gruncie rzeczy masowa produkcja filbustierstwa i kozaczyzny, niezwykle kosztowna społecznie i samobójcza politycznie. Powiedzmy z ręką na sercu: czy warto było do tego stopnia lekceważyć – wstępnie przecież zbiurokratyzowane i uładzone – związki zawodowe? Przecież właśnie dlatego teraz trzy centrale związkowe – i kilkaset zarejestrowanych, drugie tyle niezarejestrowanych środowisk pozarządowych robi „młyn i kocioł” Rządowi w tym tygodniu. I będzie robić coraz częściej, coraz intensywniej.

Powiem więcej: dlaczego w rozwiązaniach społecznych, przede wszystkim politycznych, rządzi konwencja „zwycięzca bierze wszystko”? Dlaczego ktoś, kto został Prezydentem uzyskując 60% głosów, nie zaproponuje temu, kto uzyskał 40%, by wziął na siebie kilka ważnych spraw, tylko kopie go jak kogoś „ostatniego”? Dlaczego nie istnieje rząd, który ¾ urzędów dzieli proporcjonalnie między partie parlamentarne, a ¼ oddaje do dyspozycji środowiskom pozaparlamentarnym? Utopia, chciejstwo? Nie: zwracam uwagę na absolutny brak choćby myślenia demokratycznego, poszanowania dla wyborców mających inne opcje poparcia niż te zwycięskie! To rodzi flibustierskie odruchy nawet w poważnych ugrupowaniach, skądinąd zdolnych do konstruktywnego działania. Rodzi kosztowne konflikty i sieje niepotrzebne burze niszczące dorobek materialny i rujnujące obywatelską świadomość.

Odpowiedzialność za to ponoszą właśnie ci „biorący wszystko”, monopolizujący swoje wpływy nawet, jeśli swoją większość uzyskali kuglarstwem i sztuczkami, nie mówiąc już o całkowicie rzetelnych ordynacjach, których Polska nie uświadczyła już dawno.