Fragment

2015-07-07 10:23

Poniżej - fragment ukończonej już książeczki "Pół roku w Izbie": jak wszystkie moje książki - raczej nie znajdzie ona wydawcy. A szkoda.Fragment ten zatytułowałem słowami Jacka: "Nie nadajesz się".

 

*    *    *

Nie powiem, z jakiego konkretnego powodu Jacek zwolnił mnie z funkcji Dyrektora Generalnego, posuwając się – kiedy go przycisnąłem po kilku tygodniach – do poświadczenia nieprawdy w dokumentach. W każdym razie żenująco niepoważnie brzmi powód „nie radzisz sobie”, wypowiedziany do – powtórzmy – Dyrektora Generalnego Izby po niecałych dwóch miesiącach, przy tym ani nie uczyniłem niczego na szkodę Izby (wtedy wyleciałbym na zbity pysk z konkretnym uzasadnieniem), ani nie wręczono mi żadnego dokumentu w tej sprawie (?!?!?!?), wszystko odbyło się na gębę.

Kiedy z powodów nieznanych, a przede wszystkim nieszczerze skrywanych, ktoś się z tobą rozstaje, w dodatku ten ktoś jest pełnokrwistym politykiem (Jacek był posłem przez ładnych kilka kadencji, praktycznie całe dorosłe życie) – to nie ma co się czarować: na decyzję Jacka wpłynęła „wiedza tajemna” albo „szara eminencja”.

Cóż to jest „wiedza tajemna”? Ludzie, którzy poruszają się po szczytach Nomenklatury, otrzymują dość regularnie „kartki, które po przeczytaniu należy zjeść”. Nie jestem jakimś panikarzem czy opowiadaczem legend. Po prostu zdziwiłbym się, gdyby osoby będące – w liczbie kilku tysięcy – top-elitą polityczno-państwową, nie były informowane „ogólnie” i „punktowo” o warunkach brzegowych, w których się poruszają. „Ogólnie” – czyli poprzez analizę sytuacji wewnętrznej i międzynarodowej. „Punktowo” – czyli w konkretnej sprawie decyzyjnej albo personalnej.

Tu nie chodzi o dokumenty wymagające certyfikatu dopuszczenia do jakichś szczególnych tajemnic państwowych. To jest domena mega-służb (bywa, że nawet Premier czy Prezydent, przełożeni służb, nie są przez nie informowani o niektórych sprawach).

Te informacje „do przełknięcia” nie są podane – powtórzymy – z pełnym uzasadnieniem. Są albo przejawem szczerej troski prewencyjnej-profilaktycznej służb o kondycję Państwa, albo (czemu nie?) elementem jakichś zakulisowych gier. Ale są i swoją rolę odgrywają. Odbiorca, zjadłszy kartkę – może się im podporządkować albo nie. Lepiej żeby się nimi kierował, i to w jego interesie, a niekoniecznie Państwa. Bo jak będzie ignorował – mogą się pojawić kartki z jego nazwiskiem. Służby tak lubią.

Jacek już takich kartek nie otrzymuje. Ale zna takich, którzy otrzymują. 22 lata posłowania, kilka ładnych lat w rządzie (wiceminister, minister) i to na kluczowych stanowiskach – czyni z Jacka „osobę wiarygodną”. Dlatego możliwe, że od „szarej eminencji” mógł dostać sygnał „Co, Herman? To pojeb! Pozbądź się go natychmiast, dobrze ci radzę”, a od „zjadaczy kartek” mógł dostać informację „nie chcę nic sugerować, ale przewija się on w naszych kartkach”.

Dla kogoś, kto przez lata sam zjadał kartki – taki zestaw sygnałów jest decydujący. W końcu nawet gdybym był najlepszym dyrektorem generalnym na świecie – to nie ja karmię biznesy i decyduję o losie Jacka, tylko ONI.

Nie, nie chcę sugerować, że jestem jakimś szczególnym przedmiotem zainteresowania służb i ludzi pokroju-profilu Jacka. Ale jestem w obiegu niewątpliwie, a pojmie to każdy, kto zna moją biografię. I czyta moje blogowanie. Nie jestem w obiegu ani pierwszym, ani drugim, ale może w piątym, może siódmym. Gdybym nie był w żadnym obiegu – uznałbym, że służby w Polsce do niczego się nie nadają. Moja nieskrywana antypatia do USA (do państwa amerykańskiego, a nie do ludzi czy kraju), moje rozległe biznesy w byłym ZSRR, moja „znajomość” z Putinem (z czasów, kiedy był wicemerem Leningradu, on już tego nie pamięta), moje konszachty z Ikonowiczem, Ordynacką, PSL-em, Samoobroną, moje wspieranie kampanii Tymińskiego – jest naprawdę kilkadziesiąt powodów, bym znalazł się w jakichś rejestrach. I wystarczy, że na „kartkach” (albo w przyjacielskim obiegu) znalazłem się kilka razy – i już „mniej więcej wiadomo, kto zacz”.

No, skromnie, ale wpisałem się „do obiegu”, nieprawdaż?

Tak działa Państwo, proszę Czytelnika. W żaden „naukowy” czy „sądowy” sposób nie udowodnię powyższego, ale uwierzcie, że np. moja „operacyjna teczka policyjna” jest gruba i treściwa, choć nie mam na koncie żadnego kryminalnego wyroku. Mam za to wyrok związany z bankructwem moich biznesów, mam wyrok (sąd 24-godzinny) za „szczanie w krzakach”, mam wyrok (właśnie sąd odstąpił od ścigania) za opieprz, jaki dałem strażakowi za gaszenie dymiącej doniczki na moim balkonie. Gdyby te „zapisy teczkowe” miały jakąś wagę – nie wyszedłbym z pierdla. Ale jakoś „chodzę po wolności”, co też powinno dać do myślenia. I wierzę, że jest mnóstwo takich papierów, które czynią mnie bohaterem negatywnych przekazów w obiegu, w którym ja nie jestem, ale Jacek jest.

Zastanawia się Czytelnik: skoro Jacek chciał się ciebie pozbyć, to czemu przesunął na inną funkcję dyrektorską?

Trzeba więc trochę opowiedzieć o powszechnej w takich jak nasz krajach instytucji „słupa”. Szaremu Czytelnikowi jest ona znana w dwóch wariantach”:

1.       Wyłudzacze drobnych kredytów, albo np. drogich telefonów „za złotówkę” – wyszukują ludzi, którym wszystko jedno, i płacąc (albo i nie) drobne kwoty za ich podpis na dokumentach używają ich jako „osoby podstawione”: wykorzystawszy w ten sposób np. kilkadziesiąt osób mają do dyspozycji sporą sumkę albo sporo chodliwego towaru, po czym porzucają „słupa” z kłopotami (niekiedy „słup” sobie z tego sprawy nie zdaje), sami zaś udają, że ich nie było;

2.       Oszuści dużo większej miary, zarabiający na udawanych obrotach między firmami, które istnieją wyłącznie na papierze – obracają „trefnym towarem” (paliwo, chemikalia, towary masowe) unikając podatku, powodując „zwrot VAT”, ukrywając rzeczywiste pochodzenie dochodu, itd. Dla takich operacji biorą sobie „prezesów” trefnych firm, przebierają ich w garnitury, strzygąc, robiąc im manicure i wynagradzając nawet sporą sumką – no, i pozostawiają, kiedy operacja się kończy: oni mają miliony, „słup” z rodziną ma rzeczywisty kłopot, bo to już nie jest „menel” jak powyżej, tylko ktoś, kto myślał, że złapał pana boga za nogi;

Ja byłem „słupem szczególnym”, tak się przynajmniej pocieszam.

Szanowny Czytelniku. Dyrektor Generalny Izby to tytuł, który nosi(ło) w Polsce może kilka tysięcy osób, a „w czasie rzeczywistym” jest to właćciwość może kilkuset osób. Oczywiście, niekwestionowanym liderem tego towarzystwa jest Dyrektor Generalny Krajowej Izby Gospodarczej (obecnie jest równolegle Wiceprezesem). Jest też ktoś taki np. w Najwyższej Izbie Kontroli. Wiele jest podmiotów działających na podstawie kilku ustaw z „izbą” w nazwie i niemal każdy z nich przewiduje w statucie funkcję Dyrektora Generalnego jako kluczowej (najważnieszej wykonawczo) pozycji codziennego zarządzania pracami Izby. Taki Dyrektor Generalny jest odpowiedzialny za majątek, kondycję finansową, kondycję kadrową i bieżące (w założeniu płynne) funkcjonowanie codzienne.

Trochę „filozofii” (choćby za Pedią): w literaturze nie ustalono jednej definicji samorządu gospodarczego. Dlatego badacze posługują się definicjami opisowymi. Ich zdaniem samorząd gospodarczy zrzesza osoby połączone wspólnymi interesami gospodarczymi, prowadzące podobnego rodzaju działalność gospodarczą. Tworzy zarazem określoną zbiorowość społeczną, opartą na więzi nie tylko gospodarczej, ale i duchowej, reprezentującą w życiu społecznym wartości ekonomiczne, cywilizacyjne i moralne. Patrz:  D. Malec, J. Malec, Historia administracji i myśli administracyjnej, Kraków 2000, M. Szydło, Samorząd gospodarczy w warunkach gospodarki rynkowej, "Państwo i Prawo" 2003, zesz. 5,  R. Kmieciak, Samorząd gospodarczy w Polsce. Rozważania na temat modelu ustrojowego, Poznań 2004. Dodam od siebie: izby gospodarcze funkcjonują na całym świecie między biznesem i polityką, grają więc w lidze, gdzie liczą się subtelności i „zakulisy”.

Czy po tym wstępie ktoś ma jeszcze wątpliwości co do tego, że funkcja Dyrektora Generalnego jest – hmmm, ekskluzywna?

Ja i Jacek nie byliśmy znajomymi, zanim nie doprowadziłem do jego spotkania z Grzegorzem, prezesem jednej z niewielkich firm komercyjnych, porywającej się z motyką na słońce. Otóż w październiku 2014 miała się odbyć misja gospodarcza w Kijowie, organizowana przez ARR. Agencja wykupiła duże stoisko na targach żywnościowych „World Food Ukraine 2014" i w ogóle zrobiła wiele urzędniczo-organizacyjnej roboty – po czym wycofała się z tego wszystkiego w związku z „niepewną sytuacją” na Ukrainie. W to miejsce wskoczył Grzegorz, który lubi „strzały”, czyli nadarzające się okazje. Otóż kilka poważnych firm, które wciągnął (jest w tym sprawny i robi dobrą robotę) do realizacji korzystnych projektów unijnych, w ramach których były środki na uczestnictwo w jakiejś misji (padło na Kijów). Kiedy ARR wycofała się z projektu kijowskiego – Grzegorzowi groziło, że „jego” firmy wycofane z „World Food Ukraine 2014" nie zaliczą wymaganych projektem misji, co przeszkodzi w prawidłowym rozliczeniu rojektów, a na pewno pozbawi go prowizji. Więc „wskoczył”. Byłem przy tym.

Ale ja jestem 30 lat starszy od Grzegorza i więcej wiem. Od ręki pojąłem, że mała komercyjna firma „nie ma prawa” zastąpić ARR, która organizatorem takich misji stała się w wyniku konkursu rządowego (takich organizatorów misji gospodarczych wyłoniono kilka-kilkanaście). Firma Grzegorza to „nie ta liga” (sorry, taki mamy ustrój). Więc nic nikomu nie mówiąc „sprzedałem” Grzegorza pomysł w Izbie Polsko-Ukraińskiej – i w ten sposób podwyższyłem rangę starań Grzegorza: Izba firmuje temat, Grzegorz wykonuje zadanie. Okazało się w trakcie misji, że „miałem czuja”, bo ARR, kiedy dowiedziała się, iż „byle kto” ją zastąpił, rzucała kłody pod nogi, i to jawnie, na bezczela, łącznie z wysłaniem dwóch umyślnych, by przegonili tę misję ze stoiska ARR. Na szczęście Izbie „nie podskoczono”. Grzegorz dołączył temat do swoich udanych „strzałów”. Mało może dochodowych, ale prestiżowo celnych.

Przez dłuższy czas byłem pewien, że propozycja Jacka, bym został Dyrektorem Generalnym w tejże Izbie, związana jest właśnie z tą misją: nie dość, że pożenienie firmy Grzegorza i Izby Jacka było – co tu udawać – majstersztykiem, to jeszcze podczas misji okazałem się jedynym mówiącym sprawnie „miejscowym narzeczem”, do tego mającym doświadczenie biznesowe, również na Ukrainie. Tym doświadczeniem wspierałem uczestników misji, czasem w sposób decydujący o sukcesie biznesowym rozmowy. Przechwałka? Można sprawdzić.

Kiedy z Kijowa – dwa dni przed zakończeniem misji – wyjeżdżał Sławek (zaufany Jacka) – wziął mnie „na bok” i sekretnie wypytywał o różne sprawy. Niewątpliwie to on ostatecznie zwrócił Jacka uwagę na mnie.

Ale oficjalny przekaz jest taki, że Jacek dostał dobre rekomendacje na mój temat – z jakiegoś innego adresu, skądś inąd. Nie chce mi się wierzyć w to, bowiem – choć mamy wielu wspólnych znajomych – to są to ludzie z Ordynackiej, a ja tam nie jestem dobrze notowany, wystarczy powiedzieć, że nazywam Ordynacką – kamarylą. Przepraszam za to słowo swoich ordynackich przyjaciół, tych kilka tysięcy byłych aktywistów ruchu studenckiego: słowo „kamaryla” opisałem w notce internetowej „200 plus mięso” (wygugluj, Czytelniku, ten tytuł z moim nazwiskiem), napisanej w czasach Afery Rywina, gdzie owe 200 oznaczało tyleż (mniej-więcej) ważnych stanowisk piastowanych przez „ordynariuszy” (od ówczesnego Prezydenta, po stanowiska rządowe, oraz w największych państwowych firmach i urzędach, organach, służbach) – a pozostali „ordynariusze” to właśnie owo „mięso”, legitymizujące działalność tych 200.

Mniejsza o to.

Jacek powierzył stanowisko nietuzinkowe, w ważnym miejscu rzeczywistości publicznej (Ukraina w centrum zainteresowania świata) – osobie nieznanej sobie, i to zanim poznał tej osoby biografię zawodową. Dziwne? A może „słup”.

Nie jestem pierwszy naiwny. Oczywiście, że przyjąłem propozycję, dostarczyłem imponujące CV, utargowałem nienajgorsze warunki. Ale wrażenie, że „coś jest na rzeczy” – bezcenne.

Rolą „słupa” jest wykonywać, nie podskakiwać, zdusić w sobie wszelką inicjatywę, brać co dają, pozostawać do dyspozycji, a jeśli ma ochotę – przymilać się do mocodawcy-karmiciela. I czekać na grom z jasnego nieba, bo takie jest zadanie „słupa”: odgromnik.

Zatem nawet, jeśli nagłe odwołanie mnie z funkcji Dyrektora Generalnego nie było związane z „kartkami do zjedzenia” – to na pewno zahaczało o moją „nieumiejętność” bycia „słupem”.

No, ale skoro „słup” – to w jakim geszefcie?

No, tego dowiesz się, Czytelniku, czytając inne miejsca niniejszej spowiedzi.

Tu jeszcze tylko pytająco dodam, by podkreślić kuriozalność całej zabawy z powołaniem mnie i odwołaniem: kto jest mniej poważny, kto szkodzi Izbie: ten kto powołuje i odwołuje po niecałych dwóch miesiącach, czy ten, kto jest powoływany i odwoływany bez jakiejkolwiek rozmowy uprzedzającej, bez zrozumiałego powodu, bez wręczenia jakiegokolwiek dokumentu? Naprawdę, wiele jest w tej sprawie do wyjaśnienia – a Jacek nie jest skłonny do wyjaśnień. Choćby to jedno mówi wiele.