Gang Olsena w wariatkowie

2018-05-04 09:34

 

Mój przyja…, mój bardzo dawny znajomy, Henryk, nazywany złośliwie przez współ-socjologów „alchemikiem” – interesuje się od lat działaniem rozmaitych dragów (np. antydepresantów) na materię neurologiczną, co ma jego zdaniem wpływać na zachowania społeczne ludzi pokiereszowanych psychicznie. Ostatnio zaś buduje hipotezę o tym, że traumy indywidualne, rodzinne, pokoleniowe – odkładają się w organizmie w postaci neuro-chemio-pamięci i wyłażą z całkiem zdrowych osobników, które to osobniki mają to szczęście być potomkami – w którymś tam pokoleniu – ludzi poddanych krańcowej traumie (np. torturom czy holokaustowi, albo rewolucji bolszewickiej w wydaniu kresowym).

Znam się z człowiekiem od 1984 roku i mam pewność, że gdyby jakiś początkujący doktorant wziął na ząb historię naszej znajomości – obroniłby w cuglach dysertację na temat dwóch pogiętych facetów (mistrza i czeladnika) poszukujących eterycznej magii tam, gdzie o wszystkim decyduje twarde życie.

Czytam zresztą niedużą „Śmieć archiwariusza” Kalmana Segala, i choć książkę tę pobrałem z osiedlowej szafki bibliotecznej typu „weź jedną, zostaw inną” – to zrządzeniem losu jest to książka mieszcząca się w tym heńkowym myśleniu, podobnie jak książka Włodzimierza Pawluczuka „Judasz”, o której sądzę, że jest napisana o mnie, choć autor mnie nie zna. Kto nie wierzy – niech sobie oba tytuły wygugluje.

Po dwóch-trzech latach „karnej nieznajomości” (o coś mi Henryk podpadł) – odezwał się jakby nigdy nic i w tej sekundzie owe dwa-trzy lata zniknęły, jakbyśmy widzieli się wczoraj.

A zadzwonił, bo dał się wciągnąć w archanielstwo wobec sympatycznej 30-latki, mającej wystarczająco dużo problemów, by wylądować w jakimś podwarszawskim wariatkowie, czyli więzieniu dla ludzi innych-nietutejszych, wobec których najłagodniejszym epitetem jest „niedostosowany”.

Otóż osoba ta, płci żydowsko-odmiennej, ma na pieńku z kilkoma ludźmi, z których większość nawet nie wie, że ona ma z nimi na pieńku. To ją zajmuje tak bardzo, że wszystko inne już ją nie zajmuje. Nastawiła się na to, że przymusi świat, a na pewno pół państwowego aparatu, aby tych ludzi (tu następują niewybredne złorzeczenia) należycie ukarać, co najmniej tak, jak ją i wielu „niedostosowanych” ten sam aparat doświadcza więzieniami nazywanymi „dom opieki psychiatrycznej” czy jakoś tak.

Henryk doszukał się w jej wielogodzinnych opowieściach tego, co go akurat zajmuje: traumy doznanej przez jej przodków, która przeszła neurologicznie na nią i wpędza ją w kłopoty, które „nie mają prawa zaistnieć”. Oczywiste, że wariatkowo nie jest jej miejscem przeznaczenia, co to – to nie!

Żeby jednak mogła zrealizować swój plan przestawienia historii własnej i Historii Ludzkości na inne tory – musi opuścić szpital w Drewnicy. I to dlatego Henryk zadzwonił do mnie, bo wie, że ja jestem specem od zadań niewykonalnych. Skąd on bierze takie przypadki… (a miał ich w życiu kilka)?

Zaplanowaliśmy w szczegółach plan ucieczki-porwania osoby, omówiliśmy z nią różne planu warianty i ona okazała się bardzo pojętna. Z mojej strony była to cyniczna gra, bo akurat mam inne problemy na głowie, niż nieuchronny wyrok w sprawie szajbuski uciekającej z wariatkowa by się na kimś zemścić.

Na szczęście, dotarła do niej wieść, iż jej „obserwacja” zostanie za kilka dni zawieszona i ona, ta osoba płci żydowsko-odmiennej, zostanie osobą wolną od przesłuchań terapeutycznych i wmuszanych w nią dragów antydepresyjnych czy otumaniających, jeden czort. Nie dane nam więc było podjąć działań, które wyraźnie oddzieliłyby naszą przeszłość od przyszłości, prawdopodobnie kryminalnej.

Szczęście moje w tym wszystkim polegało na tym, że od pierwszomajowej daty moją uwagę całkowicie pochłonęła inna osoba płci przeciwnej, a w moim przypadku oznacza to co najmniej nową kompozycję (trochę brzdąkam) i tekst do niej. Więc miałem dużo powodów, aby przyjąć z ulgą zarządzenie Henryka o czasowym rozwiązaniu naszego gangu Olsena.

 

*             *             *

Piszę o tym z ulgą, bo jednak nie jestem aż takim straceńcem, jak mnie ocenia Henryk. Ale okazja czyni co czyni: naszła mnie taka oto refleksja, żeśmy wszyscy „wierszem idioty odbitym na powielaczu” (och, jak pięknie o tym śpiewał P. Gintrowski!).

Poszukaj, Czytelniku, w swoim kalendarzyku: nie miałeś choć raz w ostatnim miesiącu wrażenia, że zamiast cieleśnie obcować z soczystą rzeczywistością – obmacujesz zimne ściany jakiegoś pierdla?