Gliński contra Tusk

2012-10-01 12:33

Nie ma lepszej alternatywy dla mnie, od lat animatora społecznej dysputy, jak kontradyktaryjność polityczna, czyli realne zaistnienie w tym samym czasie argumentacji dwóch przeciwstawnych stron toczących spór.

Donald Tusk – tym razem w upierzeniu historyka – prawił w Uniwersytecie Jagiellońskim (inauguracja roku akademickiego) o średniowiecznej idei autonomii i o szkodliwości ustroju patrymonialnego, przestrzegał tych, którym imponuje aleksandryjskie przecinanie węzłów gordyjskich. Godna mowa, która nie znajdzie odbicia w konkretnym działaniu rządu i jego premiera. Jak zwykle.

W tym samym czasie Piotr Gliński (wspominałem o nim już wczoraj), socjolog, znany i ceniony analityk pojęcia „społeczeństwo obywatelskie” w teorii i praktyce, serdeczny kolega wielu liderów środowiskowych (społeczników), przedstawił zadania WSPÓLNEGO PROJEKTU – POLSKA w liczbie 5: zastąpienie niesprawnego rządu – rządem ekspertów, wdrożenie decyzji przeciwstawnych kryzysowi generowanemu w dużej części przez rząd, przywrócenie Państwu sprawności w służbie narodowi, uzgodnienie z narodem wizji rozwojowej i strategii na najbliższy czas, zmiana stylu uprawiania polityki (uczciwa rozmowa o dobru wspólnym, łącząca a nie dzieląca).

Nie będę szczegółowo omawiał referatu inicjacyjnego Profesora, bo mam wrażenie, że wszystko, co piszę w ostatnich kilkudziesięciu miesiącach, zostało w nim przedstawione i to w takim świetle, jakie mi odpowiada. Na pohybel tym wszystkim, którym wystarczy hasło „PiS”, aby uruchomić w sobie odruch plujący.

Nie stać nas na rząd arogancki, koniec rządów „demokracji ad-hoc” – to piękne zdanie Profesora powinno stać się mottem nowego rządu. Fikuśna jest też zgłoszona potrzeba odblokowania hamulca (jakim jest rząd) i włączenia IV biegu.

Nie stać nas na to, by rząd – i w ogóle ugrupowania polityczne – traktowały kraj jak gumno, w którym w czasie tzw. wyborów łupi się ludzkie owoce żniwowania.

Wolę odnieść się do tego, co rzecze historyk, zapewne nie do końca rozumiejąc, co mówi, bowiem mówi o sobie i swoich drużynnikach, co zawsze psuje wyrazistość obrazu.

Patrymonializm dojrzewa w Polsce od wielu pokoleń i częstokroć zwycięża: elekcja wielu królów, wspomniany okres międzywojenny, czas PRL, okres świetności Solidarności – to właśnie ewidentne dowody na rozkwit patrymonializmu. Czymże on zatem jest w swej istocie?

Zacznijmy od tego, że Polska od stuleci rozpostarta jest pomiędzy żywioły orientalny, rosyjski i europejski (a nie – jak się powszechnie opisuje – jedynie pomiędzy „wschód” i „zachód”), z każdego czerpiąc z równa ochotą elementy kultury politycznej. Dla każdego obytego w porównaniach cywilizacyjno-kulturowych jest oczywiste, że – jeśli czerpie się z tak różnych jakościowo źródeł – nie sposób skompletować jednorodnego modelu własnego, raczej otrzymuje się albo eklektyczną „całość” nie będącą w żadnym razie całością w jakimkolwiek rozumieniu tego słowa, albo niby-całość, trzymającą się razem tylko dzięki dużej tolerancji, wydatnemu marginesowi interpretacji i zastosowań, co oznacza, że poszczególne elementy tej całości mogą obrazować to tę, to inną kulturę.

Patrymonializm zatem nosi zatem – zależnie od spojrzenia nań i regionu, w którym rozkwita – miano bizantynizmu, carstwa czy faszyzmu (a w polskim wydaniu – sanacji, może też i „kaczyzmu” i jego praźródeł w PRL?).

Składa się ów patrymonializm z czterech podstawowych elementów, charakterystycznych dla każdego z wymienionych warianów (bizantynizm, carstwo, faszyzm, sanacja):

  1. Jedynowładztwo charyzmatyczne: jednostkowa władza głowy państwa (np. Naczelnika, Prezesa, Fuhrera, cara, wezyra) nie jest ograniczana żadnym statutem czy prawem, choć takie atrapy są niekiedy ustanawiane. Głowa państwa uzurpuje sobie (za bojaźliwym przyzwoleniem otoczenia i „demokratycznych kolegiów” uprawnienia do dowolnej interwencji w tryb pracy podwładnych i „obywateli”, winą za skutki takich interwencji obciąża wyłącznie poszkodowanego (sic!), zasługi zaś należą zawsze do głowy, nawet jeśli zostały osiągnięte wbrew jej interwencjom;
  2. Wyłączna dyspozycja dobrami publicznymi przez głowę państwa, realizowana w możliwie największym zakresie bezpośrednio i dosłownie: niezależnie od przeznaczenia i istniejącej dokumentacji (cesje, nadziały, nadania), dysponentem wszystkiego jest głowa państwa, czemu daje wyraz codziennymi, swobodnymi, niczym nie ograniczonymi decyzjami: tu też leżą decyzje o tym, kto może dorabiać „na boku” lub korzystać z publicznego dobra w postaci przywileju;
  3. Prawo głowy państwa do dowolnego dysponowania losami „obywateli” traktowanych jak poddani: polecenia w takich sprawie są nierzadko zmieniane co chwilę, odrywanie poddanego od codziennych zajęć na rzecz jakiejś nagle pojawiającej się sprawy „wielkiej wagi” („na wczoraj”) – to codzienność państwa patrymonialnego: to samo dotyczy dodatkowych obowiązków, obciążeń, uciążliwości i nierzadko majątku poddanych. Zatem brak jest jednostkowej i zbiorowej swobody „obywateli” wynikającej z praw człowieka, obywatela czy współtwórcy publicznego dobra
  4. Totalna kontrola informacji: głowa państwa żąda informacji na każdy temat, po czym każdą redaguje po swojemu: dotyczy to oceny sytuacji, treści korespondencji i komunikatów wewnętrznych i dyplomatycznych, trybu pracy i funkcjonowania, kontaktów wzajemnych „obywateli” i ich stosunków zewnętrznych;


Okazuje się więc patrymonializm taką organizacją wykorzystującą instytucje państwowości, która opiera się na nominacjach zakładających oświeconość nominatów (im wyżej, tym większa oświeconość), oraz na powiernictwie absolutyzmu kompetencji, sprowadzanych „umownie” przede wszystkim do władzy


Śmiem twierdzić, że patrymonializm dotąd – ponad wyobrażenia często – praktykowany w Historii, był zawsze zapowiedzią kryzysu państwowości, tak naprawdę był papierkiem lakmusowym świadczącym o nieuchronnej zgubie patrymonialnego państwa. Ale nie jest to znak szczególny patrymonializmu w ogóle, tylko efekt „paradoksu przesunięcia mitycznego”: dyktatorzy udawali demokratów, demokraci kreowali się na jedynie słusznych, w konsekwencji przesuwali się ku patrymonializmowi nie zdając sobie z tego sprawy, a przynajmniej skrzętnie to ukrywając przez „maluczkimi” i nawet przed samymi sobą. Nie da się długo udawać w polityce, że jest się kimś innym: co najwyżej lat kilka, wyjątkowo kilkadziesiąt, jeśli implementuje się pomocniczą instytucję, na przykład dyktaturę proletariatu. Dopiero kiedy nazwać rzecz po imieniu i tak nazwaną gruntować – osiąga się efekt w postaci państwa chińskiego.


Polska – gdzie patrymonializm gościł przez co najmniej czwartą część dziejów państwa – długo „nie dojrzeje” do demokracji, tym bardziej nie zaakceptuje dyktatury, obcej czy swojej.


Autonomia (czyli samorządność obywatelska) przeciw patrymonializmowi (czyli dyktatowi przybranemu w zawołania demokratyczne) - oto patent na obywatelski sukces polityczny w naszym kraju, jakże inny od sukcesu rozmaitych kamaryl, gardzących Krajem i jego Ludnością!




PS:

Przygadał też Profesor mediastom i inteligentom (większości z nich), którzy umieją wyłącznie szydzić i poniżać wszystko, co związane z zawołaniem "PiS". Jakby wyczuł: już po chwili "dziennikarze" popisali się zapytaniem o to, ile i czego dostanie za to, że występuje w roli kandydata, a także o to, jak się czuje w roli "zająca", który nie zostanie Premierem.