Gospodarność a’rebours

2015-05-08 14:54

 

Gospodarka w żadnym słowniku nie jest synonimem Gospodarności, a w praktyce gospodarek światowych niemal zawsze oba pojęcia rozmijają się, przede wszystkim ze względu na działalność monopoli gospodarczo-politycznych.

Jutro odniosę się do znakomitego skądinąd (choć się nie zgadzam) tekstu Stefana Bratkowskiego, dziś zaś wezmę „na ząb” Pawła Wimmera. Obaj są – i piszą – w środowisku, które uznało, że Transformacja jest tym najlepszym, co było do wyboru oraz że udała się ona nie „w ogóle”, a we wszystkim, co oznacza, że krytycy Transformacji i Rządów nią zarządzających – są w błędzie.

Paweł Wimmer – którego cenię za skrupulatność i mrówczą skłonność do zamykania spraw „pod klucz” – lubuje się ostatnio w statystykach, które mają udowodnić niezbicie, że jest dobrze tam, gdzie krytycy widzą zło. Nie czuję się odeń mądrzejszy, ale kilka lat w Szkole Głównej, na kierunkach jednoznacznie związanych ze statystyką, każą mi mniemać, że mogę bronić tezy innej niż Paweł głosi.

Zacznijmy od Gospodarności. Polega ona – w moim przekonaniu – na takim zarządzaniu możliwościami, będącymi w dyspozycji (majątek, wiedza, umiejętności, załoga, dostęp do zaopatrzenia, struktury cenowe, możliwości sprzedażowe) – aby ich tygiel przyniósł jak najwięcej pożytku społecznego. Myślę, że Paweł powtórzyłby tę definicję, ale na końcu podkreśliłby, że pożytek społeczny jest tożsamy z pożytkiem tego, kto dysponuje, uruchamia, zarządza tym tyglem. Bo jeśli (odgaduję „argue” Pawła) jemu się powiedzie, to dojdzie do następnej iteracji, więc i czynniki biznesu będą nadal potrzebne-użyteczne, i załoga zarobi, i klienci dostaną owoce wytworzone.

Mogę sobie zgadywać, co powie Paweł, bo rozumiem (naprawdę, rozumiem), czym rózniła się ekonomia wykładana na HZ w SGPiS od ekonomii wykładanej na FiS w tej samej Szkole Głównej. Wyjaśniam:

1.       Osobom z HZ tłumaczyło się, że gospodarka (przedsiębiorstwo) to taka czarna skrzynka albo pulpit dotykowy, zawierający wewnętrznie różne sprzężenia: tu pociągniesz – tam się odezwie, tu przyciśniesz – tam zapiszczy, tu przestawisz – tam się pozmienia. Po czym ustawia się takie czarne skrzynki obok innych (patrz: stosunki międzynarodowe) i również się je sprzęga, za pomocą kursów walut, barier gospodarczych i porozumień, regulacji finansowych i polityk branżowych;

2.       Osobom z FiS tłumaczyło się, że gospodarka (przedsiębiorstwo) to zestaw konkretnych (tu-teraz) czynników, które mają swoje właściwości: dobiera się je w optymalnych proporcjach (czasem nieoptymalne proporcje rozwalają gospodarkę albo kumulują napięcia). Kiedy odpowiednio zestawione czynniki osiągną synergię – jest dobrze, bo przyrasta się czynnikom i dochodom czystym, a jeśli nie – trzeba ręcznie korygować albo wszystko od nowa;

Nie, nie chodzi o to, komu lepszą ekonomię wykładano. Tyle że HZ szkolił negocjatorów, a FiS planistów. To dwa całkiem inne podejścia, wystarczy porównać to co o ekonomii wiedzą Balcerowicz (HZ) i Misiąg (ekonometryk, FiS), a ich myślenie – też ciekawe porównanie – zestawić z tym co opowiada Kołodko (EP w SGPiS, uczeń M. Pohorillego). Nie chodzi o jakieś zdolności oratorskie czy charyzmę – tylko o sposób rozumienia tego, czym jest Gospodarka.

No, właśnie.

Gospodarka jest wielkim zestawem potencjału pięciorga poziomów (uważny czytelnik wychwyci, że obieram drogę M. Kaleckiego, choć On nie rysował tak struktury):

A.      Poziom elementarny – to zasoby, jakimi Kraj dysponuje: grunty (gleby), kopaliny, wody (stojące i bieżące), przestrzeń, powietrze – ale też to co naniesione i stanowi nieodłączny aspekt zasobów: infrastruktura, siła robocza (w jakiejś strukturze), itd., itp;

B.      Poziom przedsiębiorstw (ale też gospodarstw jako antenata i projektali jako spadkobiercy przedsiębiorstw), czyli rozmaitych ośrodków zmontowanych z czynników biznesu w rozmaitych proporcjach, czasem synergicznie, czasem fatalnie;

C.      Poziom kultury gospodarowania, wpisany-wkodowany w to, co zwykło się nazywać kapitałem finansowym (ja to nazywam Walorami: fundusze, bankowość, budżety, ubezpieczenia, gwarancje, poręczenia): sposób operowania nimi odzwierciedla taka a nie inną kulturę;

D.      Poziom państwowy, obejmujący rozmaite regalia (monopol bicia monety, definiowania podatków, ustanawiania reguł biznesowych, ustawiania barier i określania „autostrad” gospodarczo-biznesowych, monopol na kontrolę) i inwestycjami strategicznymi;

E.       Poziom psycho-mentalny, czyli racje ideowe, interesy, codzienne potrzeby i zakres orientacji Ludności w sprawach gospodarczych: ma to znaczenie kluczowe, bowiem rodzima gospodarka (rodzima!) jest inicjowana ludzkimi potrzebami i interesami oraz jest realizowana rękami tej samej przecież Ludności;

Na każdym z pięciu poziomów można doszukiwać się Gospodarności – i nie zawsze ją znaleźć.  Można powiedzieć, że Balcerowicz (absolwent HZ z wyróżnieniem) zdefiniował w sposób, do którego miał prawo, poziom państwowy i poziom kultury gospodarowania. Naiwnie (jak to monetaryści) sądząc, że jeśli w tych obszarach osiągnie się synergię – to wszystko inne się samo dopasuje. Dowcip jednak polegał na tym, że Balcerowicz wyznaczył arbitralnie (pamiętamy: wbrew jasno zdefiniowanym oczekiwaniom Solidarności patronującej Transformacyjnemu Rządowi Mazowieckiego i potem Buzka) cenę za racjonalność poziomów C i D: tą ceną był poziom A i B, w założeniu ODDANY (pod pozorem prywatyzacji) każdemu, kto pozwalał wierzyć, że jest „rynkowcem”. Ktokolwiek mówi o wyprzedaży Polskiego potencjału za bezcen (najgłośniej zareagował chyba K. Poznański dwiema książkami, ale wcześniej opublikował też książkę „Poland's Protracted Transition: Institutional Change and Economic Growth in 1970-1994”) – ma 100% racji.

Zmiana paradygmatów na poziomie państwowym (poziom D) i na poziomie Walorów (poziom C) została niejako wmuszona politykom (czyli siłom decydującym o alokacjach gospodarczych), poprzez postawienie ich przed rzeszą przedsiębiorców-rynkowców (albo udających rynkowców) i przed ułudą, że przybytki z prywatyzacji będą większe niż przybytki wynikające z „uspołecznionej” własności na poziomie zasobów i przedsiębiorstw (poziomy A i B).

Politycy – powiedzmy to wreszcie – zostali zaskoczeni tym konceptem i zastosowali go bezpodmiotowo, niesieni falami i wiatrami (w tym też mieści się „uwłaszczenie nomenklatury”). To oznaczało, że Gospodarność prywatyzacji stała się swoim przeciwieństwem. Charakteryzuje to słynne powiedzenie: „majątek gospodarczy jest wart tyle, ile ktoś zechce za niego dać”. Powiedzenie tak durne, jak doprowadzanie do rozkładania rozmaitych zjednoczeń na czynniki pierwsze (marnotrawstwo struktur i instytucji) albo stwarzanie fatalnych warunków gospodarowania przedsiębiorstwom (tzw. popiwek, tzw. dywidenda).

Najmniej poważnie, nieludzko potraktowano w tej sprawie poziom E: niech się Naród przyzwyczaja, wykluczenia są oznaką „niedojrzałości” Narodu. Tego samego, który poprzez Solidarność legitymizował coś, czego nie rozumiał, a i „jego” politycy stanęli przed faktem dokonanym.

 

*             *             *

Kiedy niegospodarnie potraktuje się niemały Kraj z jego zasobami, prawie 40 mln ludzi, ok. 150 zjednoczeń, kilkanaście tysięcy przedsiębiorstw (na początek – NFI – około 500 najlepszych) – to trudno się dziwić, że Państwo przestaje być gospodarzem czegokolwiek. I choćby miało najlepszy pomysł na Gospodarność – to nie może jej wymusić na „niezależnych” (święte prawo własności) właścicielach, beneficjentach „siłowej” prywatyzacji.

Zatem Rząd – chcąc nie chcąc (ale też, powiedzmy uczciwie, przykłądając do tego rękę, ze względów „elektorskich”) – teraz już MUSI traktować Gospodarkę jak czarną skrzynkę, pulpit. I co najwyżej rozmaitymi miernikami badać, co wewnątrz, a rozwiązaniami „game-boy” regulować co się jeszcze da. Mierniki zaś nie mierzą korzyści społecznych, tylko arytmetycznie zsumowane korzyści właścicieli. Paweł Wimmer przytacza obficie, co jakiś czas, dowody na to, że właścicielom dzieje się nieźle: rosną wskaźniki, parametry.

Nie przekłada się to ani na dostatek Państwa (wywożenie zysków i nadwyżek, preparowanie kosztów-deficytów, kreatywna księgowość, nieszczelny system podatkowy wobec przyjezdnego kapitału, „dociskanie” przedsiębiorców nie zblatowanych z władzą, nawet fundusze pomocowe obwarowane wkładem własnym), ani na dostatek Ludności (wykluczenia są coraz liczebniejsze i pęcznieją).

Więcej: mamy dziś typowo „owsiakową” sytuację: Polska ponosi koszty przygotowania inwestycji i deklaruje ulgi – a inwestorzy wchodzą jak w masło i dotąd są rentowni, dokąd nie muszą płacić normalnych podatków. Potem „się zastanawiają” i karuzela obraca się o jedną rundę.

Za kilka dni będę referował w Odessie nowy paradygmat modelowania gospodarczego, oparty na kategorii ZASPOKOJENIA. Kiedy wrócę – uchylę rąbka. Ale nie jestem przecież odkrywcą Ameryki głosząc, że takie kategorie jak PKB, Zysk, Kapitał, Rentowność, Produkcja, Dochód – wyczerpały już swoją moc objaśniania procesów gospodarczych, bo okazuje się, że nawet kiedy one rosną – może równocześnie umierać Kraj i może popadać w nędzę Ludność.

Wierzę, a nawet mam prawie pewność – że poszczególni przedsiębiorcy postępują racjonalnie. Ale byłbym naiwny, gdybym sądził, że ich nadrzędnym celem jest tworzenie miejsc pracy i zaspokajanie potrzeb społecznych. Odsyłam do – łatwo znaleźć – moich pojęć takich jak „rwactwo dojutrkowe”, paradoks Dziongo Bongo, warstwowy model gospodarki.

Pawle: jeśli zsumować korzyści, produkcję, sprzedaż, może i zatrudnienie w poszczególnych przedsiębiorstwach – jest coraz lepiej. Jeśli jednak spojrzeć na budżet(y), na rzeczywiste bezrobocie, na kondycję Człowieka i jego konstelacji – marniejemy, chyba widać...?

No, to pytam, czy Gospodarkę robi się dla statystyk, czy dla Człowieka, Kraju, Społeczeństwa?

Z szacunkiem

Jasiek Herman