Gospodarze i sowiety

2012-09-30 07:34

/fragment dłuższej wypowiedzi/

 

Pozostając od kilkunastu stuleci między żarnami europejskimi i wschodnio-europejskimi, nie bez wpływu czynnika orientalnego (tatarskiego, mongolskiego, tureckiego, judajskiego, bułgarskiego, madziarskiego) – żywioł polski (polonia vitalia) przeszła od stanu barbaricum poloniae do stanu europeica questa (przepraszam językoznawców, skoryguję jeśli trzeba będzie).

Tłumacząc to „z polskiego na nasze” zauważmy, że ani self-governance (znane u nas pod nazwą samorządności), ani iluminated husbanding (znane u nas pod nazwą oświeconego absolutyzmu) nie znajdują w polskiej glebie właściwego „odczynnika PH”. Kupiwszy „zachodni” sztafaż tych pojęć – wdrażamy je w życie „po naszemu”. Kolegializm służy u nas – na przykład – nie wzmocnieniu racji wynikającej z dysputy tego co różnorodne, tylko zabezpieczeniu się uczestników RADY przed odpowiedzialnością indywidualną za błędy i niecnoty, o których trudno powiedzieć „ewentualne”, skoro są programowo zamierzone już przy powoływaniu RADY.

Wszelkie zresztą kolektywy i wspólnoty, wszelkie dobra publiczne czy wspólne, u swego zarania albo „z czasem” – stają się u nas domeną Gospodarzy, z których niektórzy są „z krwi naszej i ducha”, ale bywają też uzurpatorzy. Kiedy już osiądzie na naszych włościach Gospodarz – wszelkie miejscowe RADY stają się odtąd zaledwie jego narzędziami. Wszelkie decydenckie kolektywy personalizujemy zarówno wtedy, kiedy je wynosimy pod niebiosa, jak też wtedy, kiedy je wywozimy na taczkach w niebyt. Nikt nie obwinia lub nie chwali Politbiura czy Rządu, tylko konkretnie, personalnie: Gomułka, Gierek, Jaruzelski, Wałęsa – aż po dzisiejszego Tuska. O Piłsudskim nie zapominając. Nic dziwnego, że gdy jakaś klika, koteria, kamaryla dobierze się do rządów – wystawia na widok publiczny konkretne „nazwisko”, bo taka jest nasza filozofia polityki, która każe Rację Stanu (i inne racje) utożsamiać właśnie z „nazwiskiem”. Nie jest to, oj, nie jest, sposób funkcjonowania „zachodnich demokracji”.

Mamy zatem w Polsce dość egzotyczny ustrój, w którym porządek konstytucyjny (jeśli już taki jest) literalnie organizuje nam kolegialną demokrację, ale jest ona ukoronowana „kulturową nakładką” w postaci niepisanych, za to bardzo realnych, prerogatyw przyznawanych prawem kaduka jakiejś osobie i jego drużynie. Jeśli socjalizm, który był w Polsce zaledwie „domniemany”, nazywano oficjalnie „realnym” – to jak nazwać tę wielogłową efemerydę, którą próbujemy zakleszczyć w rozpaczliwych interpretacjach „demokratyzmu”?

Na tle sprzeczności pomiędzy ustrojem deklarowanym jako porządek konstytucyjny i ustrojem „z nakładką kulturową” powstają w Polsce dość częste napięcia polityczne, przy czym, paradoksalnie, stroną obwinianą są ci, którzy stali się beneficjentami tego eklektycznego ustroju, a który zaprowadzali „nowe” pod „zachodnimi” hasłami demokratyzacji. Są też oni – kuriozum – obrońcami owej eklektyczności, która z demokratycznej roli primus inter pares wyniosła ich do roli nad-demokratów, zwanych u nas „równiejszymi”.

Tu też tkwi przyczyna wszelkich niedostatków samorządności, a nawet jej patologicznych wynaturzeń. Nieprawdą byłoby przypisywanie kategorii „samorządność” wyłącznie światu „zachodniemu” (wyjaśnijmy: Europa „stała się” od poczęcia przez Faraonów, Fenicję, Syjon i Helladę, poprzez bujną młodość Imperium Romanum, po różne etapy dojrzałości sygnowane i kontrasygnowane przez Galię, Iberię, Brytanię, Germanię – itd., i dalej aż po wyrodzoną Amerykę czy integrującą się Unię Europejską). W nieco innej formule niż „zachodnia”, samorządność była i nadal jest nośnikiem uspołecznienia i integracji w Środkowej Europie. Tyle, że wymuszanie na niej – przez entuzjastów Europy – dosłownych formuł na wzór „zachodni”, skończy się zawsze swoistą sowietyzacją. Pamiętajmy, że z formalnego punktu widzenia Kraj Rad był kopią marksowskiego „zrzeszenia zrzeszeń wolnych wytwórców”. Doprowadzonego przez carską (partyjno-sekretarską) „nakładkę kulturową” do parodii siebie samego, bo hiper-rola lokalnych i nad-szczeblowych sekretarzy i komisarzy gwałciła w ludności wszelka samorządność. W Polsce ten gwałt nie był aż tak bezecny – ale był. I ma miejsce do dziś, w formie bardziej zawoalowanej, np. poprzez obarczenie administracji „samorządowej” obowiązkami Państwa bez jednoczesnego wyposażenia jej w kompetencje i wystarczające argumenty budżetowe, co czyni Samorząd wiecznie bitym za nie swoje winy klientem Państwa.

Tu też dostrzec można najgłębszą różnicę między Metropoliami a Prowincją. Metropolie są bowiem w Polsce gniazdami niemal totalnej dominacji koterii i kamaryl nad anonimową „masą mieszkającą i goszczącą”, z wentylem bezpieczeństwa w postaci rozmaitych niezbornych autonomii, takich jak organizacje pozarządowe, izby, kluby, inicjatywy chwilowe. Jeśli w jakimś wentylu nie da się spacyfikować „oddolnych”, to poddaje się ich prozelityzmowi, by przeszli na stronę rządzących (patrz: Monar, WOŚP, subkulturowe niegdyś festiwale, większość ekologów). Natomiast na Prowincji powstają Zatrzaski Lokalne (pojęcie objaśniałem wielokrotnie, w skrócie: niepisane zmowy urzędów, służb, organów i biznesów oraz partii i „sił społecznych” stanowiących filie tego, co „w centrali”), które stanowią „drużynę” pozostającą w komitywie z lokalnym „namiestnikiem” Państwa, „wybieralnym” najczęściej bezpośrednio przez miejscową „publiczność”. Jeśli komitywa służy Zatrzaskom – jest na Prowincji spokój. Jeśli nie – zaczyna się nerwowa wojna na pisma, sądy i zajazdy, którą „namiestnik” z reguły przegrywa.

Zdarzają się „namiestnicy” zdolni stać się prawdziwym Gospodarzem. Znaczy: dbałym o pożyteczne dla ogółu wyważenie interesów miejscowych grup nacisku. Gospodarz prowincjonalny działa wedle formuły: rób co chcesz i jak chcesz, byle na końcu każdy, silny i słabszy, odczuł, że ma swój udział w biesiadzie. Jeśli tej formuły Gospodarz prowincjonalny nie wygasza w miarę kolejnych swoich kadencji – dożywotnio będzie mocniejszy niż Zatrzaski Lokalne, pośród których funkcjonuje. Oznacza to, że będzie miał wystarczającą moc, aby „przywołać do porządku” Zatrzask Lokalny czyniący komuś krzywdę z powodów ambicjonalnych, bez społecznej akceptacji i przyzwolenia (jeśli Gospodarz jest słaby – wtedy zatrzaski robią „na jego podwórku” bezkarnie to co chcą, i co odczuwamy w kontakcie z Policją, kontrolerami, urzędnikami, strażakami i strażnikami, inspektorami, sądami, itd., itp.).

Powyższy opis Metropolii i Prowincji prowadzi do nieuchronnego wniosku, że nawet jeśli „statystycznie” dostrzegamy deficyt demokracji (tej „zachodniej”) w Polsce, to zdecydowanie więcej demokracji (i samorządności) jest na Prowincji niż w Metropolii, choć fasady zdają się pokazywać sytuację odwrotną. To dlatego, a nie ze względu na prowincjonalną zapyziałość, buntownicy „miastowi” zdolni są do masowych wystąpień strajkowych, ulicznych, okupacyjno-blokujących. Jest tam bowiem swoiście „totalitarny” klimat do postaw i zachowań roszczeniowych. Na Prowincji ludzka krzywda jest albo zupełnie tłamszona (rzadko), albo kończy się wymianą Gospodarza i jego ekipy.

Takiej argumentacji nie odczarują pięknoduchowe raporty służebnej inteligencji, poświadczające nadzwyczajną  aktywność obywatelską „miastowych” i parafialną uległość „prowincjuszy”.