Hiperłącze & emalka. Cluetrain

2014-09-09 06:27

 

Na początek dwie anegdotki, które wprowadzą – mam nadzieję – Czytelnika w ten sam trans, który mi towarzyszy, kiedy domyślam się, gdzie leży „zastój”, nazywany przewrotnie „postępem”.

Organizowałem – milion lat temu – kolejną konferencję międzynarodową. Wtedy „się organizowało” konferencje, podczas których chodziło o wymianę osiągnięć intelektualnych, a nie odfajkowanie budżetu, poprzez zebranie bardziej i mniej ważnych celebrytów, którym głosy przydzielano wedle poważania, gdy powinno się wedle tego, co kto ma do powiedzenia.

Jednym z uczestników tej akurat konferencji był profesor z dalekiego kraju, wyznania mojżeszowego, słynący wtedy z tego, że zdolny jest publikować 2-3 rocznie pozycje, całkiem kompetentne.

Przy posiłku pytam go: skąd mu się bierze taka płodna wena, czyżby okradał swoich studentów z pomysłów, albo coś takiego? On zaś na to: mam – rozumiesz – taki „home-computer”, on jest podłączony do międzynarodowej sieci uniwersytetów, siedzę i przeglądam dorobek ludzi z mojej branży, co pozwala mi wpaść po jakimś czasie na mój własny pomysł. Ten mój pomysł zajmuje mi 15-20% książki, a reszta – to porównania do tego, co wyczytałem w moim „home-computer”. Wszystko dokumentuję, nie popełniam plagiatów, moje książki to „encyklopedia przypisów”, czasem bardziej wartościowych, niż ten mój pomysł. A studenci korzystają, okradając mnie z mojego dorobku, bo czytają moje dziełka zamiast podręczników, więc to nie ja ich okradam.

Innym razem pochwaliłem się profesorowi B. Mincowi (młodszy brat Hilarego, planisty pierwszych lat powojennych w Polsce), że zakupiłem sobie w Stuttgart’cie fajną książkę o produkcyjnej i inwestycyjnej polityce korporacji międzynarodowych. Jeszcze pachniała drukiem, prosto „z taśmy” była. Kazał sobie zrelacjonować. No, więc opowiadam to, co zrozumiałem z niemieckiego, czytając w drodze ze Szwabii ku Mazowszu, bo nie jest to mój najmocniejszy język. Zainteresował się pewnym zagadnieniem, drążył, ja zaś kopałem w świeżo nabytej wiedzy, by sprostać pytaniom. W końcu on mówi: a gdyby tak pan doczytał w tej sprawie dwie strony dalej – to… - i tu popisał się gruntowną znajomością tej książki. Zdumiony pytam: to pan profesor zna tę pozycję? Ano, znam, bo jako profesor SGPiS (dziś już SGH) dostaję najnowsze pozycje po angielsku, rosyjsku, francusku i niemiecku. To jest powód, dlaczego często drukuję grube tomy własnych książek.

Oba te zdarzenia – i ładnych kilka innych – uświadomiło mi, jak ważne jest to, co nazywa się erudycją, czyli znajomość literatury, osiągnięć całego „międzynarodowiska” w dziedzinie, którą uważa się za swoje poletko. Myślę, że to się sprawdza nie tylko w pracy naukowej, ale też we wszelkich dziedzinach twórczości i profesjonalizmu, np. w obszarze artystycznym, medycznym, technologicznym, itd., itp.

Od zarania ci, którzy traktują swój własny rozwój erudycyjny poważnie, używają tzw. przypisów: w książkach są to ponumerowane uwagi na dole strony (rzadziej na końcu rozdziału czy książki), a do tego tzw. bibliografia, czyli zebrana w jedną listę „biblioteczka podręczna”, która posłużyła napisaniu książki, referatu, eseju, wykładu.

Współcześnie używa się (właściwie nadużywa się) tzw. „hiperlinków”, co objawia się niebieskimi (albo w innych kolorach) odniesieniami, na które wystarczy „kliknąć”, by poczytać źródłowo o tym, co w głównym tekście się wyłuszcza. Nadużywa się tej formy, bo często widać, iż autor nie przeczytał pozycji, którą linkuje, tylko ma nie sprawdzone wrażenie, że tam, dokąd odsyła czytelnika, jest objaśnienie.

 

*             *             *

A innym narzędziem współczesności, permanentnie niedocenianym – jest e-mail, o którym pisałem już kilkakrotnie. Ta prosta formuła pocztowa należy do – stworzonej przez człowieka niespodziewanie dla samego siebie – multimedialnej trój-formy WWW-BLOG-MAIL, za pomocą której każdy z nas staje się – jeśli ma świadomość tego co czyni – mini-rozgłośnią, autonomiczną, suwerenną. Czymże jest bowiem – jakże niewykorzystana – formuła newslettera? Nie inaczej, tylko „bezpłatnym abonamentem”, na mocy którego nadawca przypomina nam o swoich nowych „audycjach”, polecanych adresatowi. Audycje te mogą zawierać kilkadziesiąt znanych w internecie rodzajów przekazu: tekst, film, prezentacja, foto-rysunek, gra, czat, przekaz „live”, itd., itp. Jakość – zależy nie tylko od sprzętu i oprogramowania, ale też od tego, co kto ma do powiedzenia i jakich narzędzi teleinformatycznych—multimedialnych użyje. Wszystko – w jednym prostym e-mail.

Pisałem o tym nie raz, więc nie będę się rozwodził.

 

*             *             *

Pretekstem do zabrania głosu w sprawie „hyperlink-email” jest książka, którą za bezcen nabyłem w taniej księgarni, w środku dużego miasta.

Książka ta wiedzie mnie ku internetowej stronie CLUETRAIN, a zachęca do tego fajnym sposobem „zdekodowania” słowa „cluetrain”:

  1. Clue = ślad, wskazanie, wskazówka, rozwiązanie, wątek;
  2. Train = tren, ogon, orszak, świta, szereg, ciąg, seria, łańcuch, pasmo, wątek, pociąg, stan, kondycja;

Faktycznie, jest dobry powód dla utworzenia nowego słowa, które – tak przynajmniej ja odczytuję na gorąco – oznacza powtarzalne przypominanie sensu, tak jak mistrz sportu, sztuki czy intelektu wciąż „czuwa” dyskretnie nad rozwojem adepta, ale pozwala mu działać po swojemu.

Książkę napisała czwórka ludzi w różnym wieku, z których każdy aktywnie o z sukcesem pracował dla kilkunastu poważnych podmiotów rynkowych (biznesowych) w najnowocześniejszych dziedzinach. Doszli oni do wniosku, który ja formułuję od kilkudziesięciu miesięcy następująco:

>>> znakiem ostatnich dziesięcioleci jest DEMUTUALIZACJA, czyli rugowanie tego co wspólnotowe i „mutualne” (np. przytulne, swojskie, gemütlich) z biznesu, polityki, uniwersytetów, działań artystycznych, handlowych, nawet samorządowych – a ewidentne szkody tego meta-procederu można naprawić wyłącznie poprzez REMUTUALIZACJĘ, czyli odesłanie na szczaw z mirabelkami wszystkiego co związane z monopolem, koncentracją, drewnianym językiem praw i regulaminów, odczłowieczoną chmurą procedur i algorytmów oraz standardów, norm i certyfikatów zastępującą inwencję <<<

Intencją autorów konceptu „cluetrain” nie jest „powrót do jaskiń”, ale przywrócenie właściwego znaczenia fenomenowi „rozmowy”, swobodnej aktywności indywidualnej, wolności rozumianej jako niezbywalne prawo do redagowania pakietu własnych kontaktów z innymi ludźmi, wybranymi z własnej woli i wedle swoich upodobań. Autorzy sami wyrażają „zdziwienie”, że ich książka ląduje najczęściej w dziale z manualami wprowadzającymi nabywców w świat managementu, biznesu, komercji, marketingu, logistyki. Nie zauważają, że sami tam się skierowują, próbując naprawiać te obszary poprzez ich „uczłowieczanie”.

Napisałem kiedyś wątek zawarty w słowie „pajęcznia”. Pojęcie to oznacza u mnie ustawiczny kontredans między tym, co tworzy się „oddolnie” (kreacje obywatelskie) i tym, co tworzone „odgórnie” (kreacje państwowe). Punktem spotkania jest najszerzej rozumiany Samorząd, który może się jawić jako pole ludzkich inicjatyw, innowacji, inwencji (jeśli silniejsze „politycznie” są kreacje obywatelskie), ale może też pod nazwą Samorząd występować „jednokierunkowy pas transmisyjny” wciskający Ludowi na siłę rozmaite racje, oczekiwania, interesy i propagandę państwową.

Niech Czytelnik sobie sam teraz dośpiewa to, co ja zredaguję po lekturze nabytej książki i przestudiowaniu zawartości strony internetowej „cluetrain”. To będzie niewątpliwie o utracie, a potem ewentualnym odzyskiwaniu umiejętności społecznych.