Internowanie na granicy

2015-06-18 08:38

 

Jeśli kilkadziesiąt osób (i liczba rośnie) gromadzi się pod przymusem organu państwowego w pomieszczeniu niecałe 100 metrów kwadratowych, przy czym jedno wyjście jest zamknięte na klucz, a w drugą stronę przejść nie wolno (ruch tu jest dwukierunkowy) – to taka sytuacja nazywa się zatrzymanie (po ludzku – areszt, choć to słowo w kodeksach jest ściśle zdefiniowane). Jeśli dodamy, że właśnie co ukończona weryfikacja indywidualna daje powody by sądzić, że żadna z tych osób nie popełniła (i nie ma podejrzeń) czynu zabronionego – to jest to areszt prewencyjny, dla celów nieznanych zatrzymanym, czyli internowanie.

Ale od początku.

We Lwowie miałem do załatwienia dwa miłe spotkania. Pierwsze, z szefem Lwowskiej Izby Przemysłowo-Handlowej – nie odbyło się (Dmytro pojechał do Kijowa), ale za to porozmawiałem z Yurijem, a było o czym. W ogóle w tej izbie mam wielu dobrych znajomych, a poza tym tu, w tym pałacyku w Parku Stryjskich, wybrano mnie pół roku temu na funkcję w „mojej” Izbie, polsko-ukraińskiej. Więc ogólnie miło.

Druga rozmowa łączy kilka wątków. Podczas niedawnej wyprawy po Rumunii poznałem „biedronki”, które stareńkim „żiguli”, pomalowanym na czerwono z czarnymi kropkami, zdobiły duże zbiegowisko rozmaitych staroci motoryzacyjnych. Bo to była wyprawa zakończona zlotem starych samochodów. Jedna z „biedronek” dała mi wtedy receptę na leki sercowe dla męża. I oto te leki mam, przekazuję w dobre ręce, na zdrowie mężowi.

Drugi wątek – to moje intensywne poszukiwania możliwości uruchomienia biznesu konsultingowego, który będzie realizował te zadania „mojej” izby, których nie chce realizować Polsko-Ukraińska Izba Gospodarcza (a jeżeli chce, to podchodzi do tego nie z tej strony). Biedronki pomogą.

Moje zamiary jakimś szóstym zmysłem wyczuła pani docent z Czerkasów: właśnie odebrałem mejla, w którym proponuje mi się odpłatne aranżowanie porozumień między-uczelnianych.

Trzeci wątek: siedzimy w kawiarni „Wiedeńska”, obok mamy pomnik Szewczenki i echo lwowskiej filii „majdanu”. W tej-to kawiarence spotkałem się kilkanaście tygodni temu z Tarasem Woźniakiem, postacią znaną, zapisaną w historii Ukrainy jako dysydent-opozycjonista, a dziś redaktor czasopisma „Ї” (ji), przeznaczonego dla inteligencji. Więc samo miejsce jest dla mnie ważne.

Spotkanie miało się odbyć „po pracy”, więc wcześniej umówiłem się z przewoźnikiem Mironem, że o 23-ciej wyruszamy do Warszawy. Ale szczęśliwie już o 13-tej rozmawiamy, i choć „biedronka” ma dla mnie co najwyżej godzinę – rozstajemy się około 4 po południu.

Powinienem sie jeszcze spotkac z pania pro-rektor uniwersytetu – ale wobec mojego przenoszenia się poza Izbę – wolę zaryzykować chwilowy „brak kontaktu”.

Na dworcu kolejowym – żadnego mikrobusika do Polski, pociągi dopiero nocne. Jadę na autobusowy (pół miasta) – i akurat stoi autobus do Wrocławia. Wchodzę w to, w Krakowie się przesiądę w cokolwiek i na noc będę w domu.

Taaaa, w domu.... Marzenia ściętej głowy.

Trasa, którą jedziemy, była przygotowana na Euro 2012. Gdyby nie było granicy – tych 400 km można pokonac nawet w 4 godziny. Ale granica jest, i sądząc po pracy pograniczników oraz celników – ma się dobrze ta granica. W przeciwieństwie do pasażerów.

Ruch blokują celnicy polscy, o czym przekonamy się po kilku godzinach. Stoimy bowiem w wężyku kilkunastu autobusów (obok kilka wężyków z aut osobowych, dalej wężyk TIR). Nic się nie dzieje. Odprawa wyjazdowa ukraińska – 10 minut. Znów stoimy. Po ok. 4-ch godzinach nic-nie-robienia podjeżdżamy do kontroli. Pogranicznicy zadają różne pytania, które mają wciągnąć w pułapkę Ukraińców, którzy – tak są wyszkoleni pogranicznicy – zawsze kręcą i kombinują, więc trzeba ich przyłapać i cofnąć. Tylko czemu ten miły pan w mundurze zadaje mi też pytania, zaliczone przez organizacje międzynarodowe do „wrażliwych”. Ja to sobie pożartowałem, ale o parze Ukraińców siedzących obok dowiedziałem się różnych rzeczy, których pewnie ich rodzice nawet nie wiedzą. I tak dalej.

Dzwoni Miron: kłamię, że zostaję we Lwowie i dziś nie skorzystam z jego transportu.

Nikt nie dał się przyłapać. W międzyczasie celnicy oglądali autobus, zwłaszcza jego zakamarki różne. Pada komenda: zabieramy „czemodany” i idziemy do sali kontroli. Normalka, prawie zawsze tak jest.

I tu właśnie zaczyna się internowanie. Nieoczekiwane i podstępne. Nikt nie uprzedził nas, że to będzie trwało 3 godziny, może więcej. W autobusie zostawiłem telefon, napoje, kanapki.

W sali kontroli, po prześwietleniu bagaży (ja miałem wyłącznie torbę naramienną) – dociskano nas do już tam będących ludzi z innego autokaru. Robiło się gęsto, zapadał zmierzch (a oświetlenia nikt nie raczył włączyć).

Wystarczyło mi 20 minut dociskania (juz pojawili sie pasażerowie z kolejnego autokaru). Podszedłem do jakiejś funkcyjnej osoby i głośno zażądałem miejsc do siedzenia dla wszystkich (przede wszystkim dzieci) oraz „po herbatce” dla każdego, a przede wszystkim wyjaśnienia powodu, dlaczego nas zatrzymano.

W Polsce (a może w Europie?), jeśli się kogokolwiek przetrzymuje wbrew jego woli, a tym bardziej w zakmniętym pomieszczeniu w niewygodzie – to oznacza zatrzymanie. I musi być tego konkretny powód. To moje obywatelskie prawo – i prawo człowieka – wiedzieć, dlaczego jest się zatrzymanym w pogarszających się warunkach.

Jakiś ober-celnik przyszedł do mnie i coś próbował tłumaczyć. Ale ja juz byłem nakręcony, bliski klaustrofobii. Popatrz pan – mówię – na tych ludzi. I na to pomieszczenie. To jest cela, a w niej kilkudziesięcioro ludzi bez możliwości usiądnięcia czy wyjścia, głodnych, itd., itp. Co oni panu zawinili? Nie wolno nas tu trzymać, co pan myśli, że piechotą stąd uciekniemy do Polski? A nawet jeśli, to jesteśmy po odprawie paszportowej i bagażowej, możemy sobie robić w Polsce co chcemy.

Ober-celnik tłumaczy, że autokary poszły do szczegółowej kontroli. Ja na to, że nie mam ochoty tego słuchać, niech okaże się człowiekiem wobec ludzi, których bezprawnie trzyma pod kluczem.

Ukraińcy słuchali tego wszystkiego z przerażeniem, a Leszek (w międzyczasie nawiązało się wiele koleżeńskich relacji) „kazał” mi się zresetować. Nie, nie wolno pozwalać nawet na jeden wyłom w prawach człowieka. Leszek coś o wschodnich obyczajach. A ja na to: dlaczego wschodnich, czy ludzie, od których wyjeżdżamy skorzystawszy z ich gościny, czyli Ukraińcy, są w czymś gorszymi ludźmi niż my?

Zapalono światło w pomieszczeniu. Chyba pogranicznikom ciemno było oglądać paszporty kolejnych ludzi dociskanych do nas w tej celi, która wszak z gumy nie jest.

Ober-celnik zarządził wypuszczenie nas na teren zielony. Tam powietrza było więcej, ale warunki podobne: nie rozchodzić się zbytnio, nie rozpraszać.

Leszek wyciągnął jakąś butelkę, chyba z sokiem – i częstował wszystkich na poprawę humoru. Ale wcześniej podszedł do mnie ober-celnik i poprosił, bym napisał do Marszałka Województwa, aby ten sfinansował krzesła do sali odpraw-kontroli. Pusty śmiech mnie ogarnął. Przecież gołym okiem widać, że mają jakąś akcję antyprzemytniczą, a nas, pasażerów, traktują w formule odpowiedzialności zbiorowej za czyny niedozwolone, których zresztą nie ma, bo po kilku godzinach odjechaliśmy w komplecie.

A co zrobiłby ober-celnik, gdyby autobus nasz okazał się „zatrzymany” ze względu na coś-tam-coś-tam?

Nie rozumiał co do niego mówię. A ja mu tylko chciałem przekazać, że Marszałek Województwa nie sprzeda mi tego poczucia człowieczeństwa, którego żądam dla pasażerów wciągniętych w tę sytuację bez swojej, bez niczyjej winy, wyłącznie dla celniczej „akcji-łapanki”.

Więcej niż połowę podróży Lwów-Kraków spędziłem na granicy zatrzymany bez powodu, wraz z większą grupą pasażerów różnych autokarów, przez polskich celników i sprzyjających im pograniczników.

Wstyd.

I naruszenie praw człowieka oraz obywatela.

Nie przygotowana logistycznie (pod kątem dobra pasażerów) łapanka na ślepo, zakończona klapą, bo nikogo na niczym nie złapano.

I lekcja dla Ukraińców, że celnik i pogranicznik – to służba publiczna, a nie władza, obywatel ma prawo wymagać i łajać.

Ober-celnik ma do mnie „uniżony żal” (tak to odebrali inni), że on tu robi co może, niemal order mu się należy, a ja nadal go obsobaczam. Wykrzesaj pan z siebie trochę człowieczeństwa, to nie kosztuje – odparowuję. Przełożeni nie wyrzucą pana za to z pracy (kłamię, bo cała Polska zna przypadek ober-klawisza więziennego, który za okazanie człowieczeństwa wyleciał z roboty).

Z trzygodzinnym opóźnieniem jestem w Krakowie. Naprzeciw odjeżdża autobus do Warszawy. Błagam o wpuszczenie. Nie możemy: mamy wolne miejsca, ale bilety u nas tylko przez internet. No, komedia! Następny autobus za kolejne 3 godziny! Chyba że jakiś pociąg.

Macie internet w pojeździe. Ja mam komputer, pozwólcie mi wsiąść i ja zarezerwuję bilet przez internet, OK? Nie da rady, godzina odjazdu minęła.

Na szczęście kierowcy okazali się ludźmi, skojarzyli, że jest na pokładzie grupa 6-osobowa, ale jedna osoba się nie stawiła, więc może wirtualnie dołączę do grupy. Starsza grupy zgodziła się. Tylko muszę oddać 5 złotych za miejsce. Dałem dychę, stać mnie (he-he).

W pracy jestem dwie godziny przed czasem. Że niby taki pilny jestem...