Jak czerpać fan z tego, że nic nie działa
Wczoraj zakończyłem podróż, która rozpoczęła się w Krakowie, apogeum miała we Lwowie, popas w Bartnem (Beskid Niski) a zakończyła się etapem kolejowym Częstochowa-Warszawa. I muszę o tym opowiedzieć. Kto chce niech czyta. Moim zdaniem – pouczające.
Przekroczenie granicy drogowej polsko-Ukraińskiej w „tamtą” stronę nie jest już wyzwaniem. Co prawda, trwa co najmniej godzinę, a bywa że kilka – ale to jest koszt „nieprzynależności” Ukrainy. W ogóle oddałbym katu tego, kto wymyślił granice państwowe.
Namordowawszy się z różnymi sprawami we Lwowie, ale zadowolony z efektów, zdecydowałem, że nie będę jechał późnym popołudniem do Polski (planowałem owo Bartne), tylko przenocuję. I miałem rację, biorąc pod uwagę, że dla obszaru granicznego był to czas przedświąteczny. Raniutko spakowałem się i autobusem, o którym wczesniej mówiono, ze „odjedzie albo i nie” – dojechałem do granicy. Ze Lwowa do Przemyśla jest piękna droga, ale nasz „przemytnik” zgarniał zygzakiem rozmaitych mrówkowiczów z wiosek owiniętych po obu stronach tego szybkiego szlaku. Zamiast jednej godziny – jechaliśmy trzy i pół.
Sama granica – to jakże znany mi posmak gry między celnikami i mrówkami. Wszystkie zakamarki wypełnione rozmaitymi fantami (ja też wziąłem od ludzi trochę „towaru”, żeby ich odciążyc od nadmiaru) – a i tak wszystko zależy od dobrej woli urzędników, którzy przecież znają te zakamarki, a do tego są w cichej zmowie z kierowcą ew. z którymś z „pasażerów”.
Tym razem, mimo pozorów surowej kontroli, cały przemyt się udał i wszyscy poczuli się świątecznie. Oprócz mnie i kilku osób, dla których Przemyśl nie był punktem docelowym, tylko wybierali się dalej.
Zero. Zero. Zero. Przygraniczne miasto, położone między miastami wojewódzkimi (Rzeszów i Lwów) – w Wielką Sobotę stało w poprzek jakichkolwiek planów podróżniczych, a wiatr hulał niczym w stepie. Zrozpaczony, po różnych podejściach kolejowo-autobusowych (oczywiście, WI-FI jest!), dzwonię do Bartnego i choć tam teoretycznie nie ma zasięgu – łapię kontakt zwierzając się z problemu. Po czym zasięg sobie uciekł.
Kupiłem bilet do Rzeszowa. Tam się rozejrzę. Czekam, rozmawiam w gronie podobnych sobie podróżników: ten do Katowic, ten jeszcze dalej. Gaduła- rzeźbiarz artystyczny o mało nie pozbawił mnie szansy, bo nie słuchałem uważnie komunikatu. Jadę. Kilkadziesiąt kilometrów – trzy godziny.
W Rzeszowie dopada mnie – z telefonu stacjonarnego – Bartne. W międzyczasie odkryli moi druhowie, że jeden z „naszych” jedzie samochodem z Warszawy do Bóbrki, ma miejsce i chętnie skręci na dworzec w Tarnowie.
W pociągu – znów rzeźbiarz-gaduła. Obejrzałem wszystkie zaklęte w aparacie zdjęcia jego dzieł, rzeczywiście cudeńka.
W Bartnem spędziłem czas twórczo, świątecznie i po prostu dobrze.
I przyszła pora wracać na Mazowsze. Zorganizowałem się w ten sposób, że ktoś jechał do Częstochowy i zabrałem się: stamtąd już tylko 206 km.
Ha-ha! 206 km! Tylko!
Dworzec autobusowy – zatrzaśnięty, na drzwiach wiszą łańcuchy – choć jakieś lokalne autobusy niemrawo burczą. Dworzec kolejowy – w budowie. Niby fajnie, ale musiałem zapytać ludzi na peronie, gdzież, u licha, właściwie jest ten dworzec. Tam kupuję bilet na pociąg, który miał odjechac 20 minut temu. Szczęście w nieszczęściu.
No, i nieoczekiwany finał. Oto ten opóźniony pociąg tak sprawnie nadrabiał opóźnienie, że w Warszawie miał 4 minuty na Zachodnim, bym zdążył się przesiąść w kolejkę, która jeździ co godzinę.
Ktokolwiek zastanawia się, dlaczego rozmaite kulawe gospodarki i firmy żyją, choć są bankrutami – niech jeszcze raz przeczyta.
Porywające! Jak cała podróż!