Jak dopiec juryście – wstęp do podręcznika

2014-08-06 17:30

 

W większości krajów świata do wykonywania zawodów mających związek z prawem jest wymagane wyższe, uniwersyteckie wykształcenie prawnicze, a dla wykonywania kluczowych zawodów prawniczych, okresy dodatkowego stażu (aplikacja, asesura). Nawet komornik musi być jurystą.

Pedia wymienia następujące zawody prawnicze: sędzia, prokurator, adwokat, radca prawny, notariusz, referendarz sądowy, asystent sędziego, asystent prokuratora, komornik, syndyk, kurator sądowy, mediator, rzecznik patentowy, doradca podatkowy, doradca prawny, rzeczoznawca majątkowy, zarządca nieruchomości, pośrednik w obrocie nieruchomościami, legislator, referent prawny.

Prawie wszystkie zawody prawnicze traktowane są – ustawowo, czyli odgórnie – jako zawody zaufania publicznego. Tradycyjnie zawód adwokata (radcy prawnego) oraz notariusza (w krajach notariatu europejskiego, tzw. "kontynentalnego") uznawane są za wolne zawody, w związku z czym cechą charakterystyczną jest obowiązkowa lub dobrowolna przynależność osób je wykonujących do samorządu zawodowego. Zasadniczo poza systemem związkowym pozostaje, ze względu na powiązania z władzą publiczną, zawód sędziego i prokuratora.

W naszym rzeczpospolitym gumnie sprawy się mają tak, że dominuje „kmiecizna” (patrz: TUTAJ). Gotowi jesteśmy oddać swoje losy prawnikom reprezentującym prawo, a jeśli żądają od nas grosza – to bez większych oporów zdolni jesteśmy zapożyczyć się, wysupłać zaskórniaki, nawet jeśli się nie przelewa. Rzadko kiedy przychodzi nam poważna refleksja (przeczucie – częściej), że to całe towarzystwo funkcjonuje w ustrojowym trzęsawisku, które nawet najbardziej szlachetnego przerobi migiem – no, może poza wyjątkami – na szubrawców, arcyłotrów, łachudry, gnidy, łajzy, ścierwojady, nikczemników, łapserdaków, drapichrustów, gagatków, ladaca, kanalie, niegodziwców, gnojków, obrzępały, mydłków, śmierdzieli, wywłoki, wszarzy, szuje, gównojadów, skunksy, pętaków, nicponi, mendy, kreatury, drani. Używam tych słów, aby odczarować prawników, którzy w Polsce cieszą się – najczęściej niezasłużenie – mirem ponad miarę, wbrew codziennemu ludzkiemu doświadczeniu.

Co dzień (powtarzam za swoją wczorajszą notką), od rana do wieczora, a nawet śpiąc, dajemy rozmaitym oszustom, wydrwigroszom, ciemiężycielom, uzurpatorom, z dziada panom, sitwiarzom, patologicznym złoczyńcom na urzędach, sobiepaństwu na stołkach – niezamierzane, ale skuteczne przyzwolenie na to, by nas traktowali jak kmiotków.

Używam słowa JURYSTA (w wolnym tłumaczeniu: znawca prawa), bowiem akademickie studia prawnicze wbijają adeptom do głowy , iż jedynie słuszne prawa wywodzą się z tradycji rzymskiej. Nie mogę w tym miejscu powstrzymać się od przytoczenia przypowieści, jaka przekazał mi kiedyś podczas seminarium w Kirach Wojtek Lamentowicz, profesor, człek przyzwoity, dyplomata, rektor: spoglądając na wysokie szczyty Tatr słuchałem Wojtkowego porównania między prawem rzymskim a prawem bizantyjskim. Otóż w obszarze rzymskim władca każe przybocznemu ściąć skazańca i idzie na obiad. Podczas posiłku przypomniał sobie jednak, że ten skazaniec, były urzędnik, ma wiedzę, którą warto od niego wyciągnąć, zanim on wyciągnie kopyta. Woła przybocznego: ściąłeś? Ściąłem, panie. Trudno, mówi władca, zagapiłem się, następnym razem nie śpiesz się tak. W obszarze bizantyjskim satrapa w identycznej sytuacji postąpi inaczej. Ściąłeś? Ściąłem panie, taka była twoja wola. A nie pomyślałeś, kpie, że może mi się on jeszcze przydać? Brać go i ściąć, głupca!

Otóż nasi – pożal się boże, juryści – którzy we wszelkich prowadzonych sprawach częściej „typują” rozstrzygnięcia, a rzadziej „rozstrzygają” sprawy (bo komu się chce czytać te papiery), są jedną nogą wbetonowani w rzymskie nauki jurydyczne, a drugą nogą – w środowiskową rzeczywistość bizantyjską. Środowiskową, podkreślam, i do tego wrócę poniżej.

Korzystam teraz z Pedii. Początkowo w Rzymie jurystami byli kapłani z kolegium kapłańskiego (nie, nie kapłani chrześcijańscy, ci pojawili się za kilkaset lat dopiero). Niechętnie dzielili się swoją wiedzą, byli specjalistami zarówno w prawie boskim (fas), jak i świeckim (ius). Ostatecznie ich monopol przełamał w połowie III wieku p.n.e. pierwszy plebejski „pontifex maximus” Tiberius Coruncanius, kiedy to rozpoczął nauczanie prawa i udzielanie porad prawnych.

Juryści okresu przedklasycznego zwani byli później Veteres – czyli dawni. Ich działalność obejmowała głównie trzy kierunki: a) cavere, czyli udzielanie praktycznej pomocy przy sporządzaniu aktów prawnych; b) respondere, czyli odpowiedź na zapytania prawne w danej kwestii oraz c) agere, czyli układanie formuł procesowych, którymi musiały się posługiwać strony w czasie procesu formułkowego.

Rzymianie, którzy na przykład popisali się – niczym orwellowski wielki brat – wymazaniem Etrusków z historii (jakoś mało się o tym naucza), aby udawać przed wszystkimi i przed samymi sobą, że to oni wszystko wymyślili, włącznie z Helladą, dali upust niespotykanej nigdzie indziej pasji spisywania zasad współżycia społecznego, nawet tych najdrobniejszych. Powstały wielotomowe opracowania, na przykład Sextusa Aeliusa Paetusa,  Maniliusa, Sulpiciusa Rufusa, Brutusa i Publius Mucius Scaevola: ten ostatni uraczył ludzkość synem, Quintusem Muciusem Scaevolą, tan zaś był autorem prawa cywilnego spisanego aż w 18 księgach. I kraje, które uważają się za cywilizowane (civis = obywatel), poszły tym śladem. Błędnym tropem faszystowskiej garnizonii, jaką było Imperium Romanum.

Gdybym to ja był władcą – sformułować bym kazał nie więcej niż kilkanaście zasad, nie więcej niż 100 życiowych sytuacji rzetelnie opisujących ludzką i społeczną kondycję – to wszystko oddał Mędrcom mającym zaufanie lokalnych społeczności, a w swoim sztabie przysposobiłbym człowieka prawego, na przykład Wojtka Lamentowicza, aby odpowiadał – niczym cadyk na zapytania interpretacyjne Mędrców. Daję sobie uciąć, że wystarczyłoby.

Dziś mamy takie prawo, którego w całości nie ogarnia nikt, a specjalizacje prawnicze nie ograniczają się do wymienionych powyżej zawodów prawniczych: nawet sędziowie, adwokaci czy radcy dzielą się na rozmaite specjalizacje, choćby takie, jakie uwidoczniono w przedstawionych poniżej badaniach (źródło: TUTAJ). Zabawne, że akurat od obywatela wymaga się, by przestrzegał wszystkich praw, nawet tych, o których nigdy nie słyszał, a nawet nie ma pojęcia, że mogą istnieć (nieznajomość prawa nie zwalnia od odpowiedzialności za jego złamanie-naruszenie), i to w sytuacji, kiedy tego prawa nie opanowali biegle specjaliści w danej dziedzinie, oskarżający, broniący, sądzący, „biegli”, itd., itp. Ot, taka rzymsko-bizantyjska tradycja…

Obywatelu, czyli człowieku, który ma wystarczające do działalności publicznej rozeznanie w sprawach i nosi w sobie bezwarunkową skłonność do czynienia tych spraw lepszymi. Jemioło, który jesteś tylko obywatelem rejestrowym (masz NIP, REGON, PESEL, adres, kartoteki różne), a wpisano ciebie w reżim „melduj o sobie, płać co nakazano, głosuj kiedy wybory, pokornie znoś niedogodności”.

Powtarzam, obywatelu i jemioło, oraz ty, całkiem wyzuty ze wszystkiego, robiący za społeczne pomietło: skoro prawnicy, upierzeni w barwy jurystów (znawców prawa), ostemplowani pieczęcią „podwyższonego zaufania społecznego”, skoro tacy rasowi osobnicy nie znają prawa, to i ty nie musisz go znać, by się z nimi zmagać. Za to masz obowiązek, swój, własny, ludzki, odczytania, czym naprawdę kieruje się taki gagatek, kiedy ubiera się w togę i staje przed tobą w roli twojego pana i władcy. A kiedy już odczytasz – jesteś jego równorzędnym partnerem, czego on nie wie, a jeśli już to pojmie – będzie cię poniewierał, grillował, smażył żywym ogniem – aż pęknie i zacznie sam łamać prawo. Wtedy go masz, choć pamiętaj, że gniazduje on w bizantyjskim środowisku, które go będzie na siłę, wbrew oczywistym przewinom, wyciągać z topieli.

 

*             *             *

Skończyć studia prawnicze – to żadne mecyje (trzeba tylko mieć dobrą pamięć i nie próbować używać „chłopskiego rozumu”, zdrowego rozsądku), chociaż każdy, kto tego próbował, naocznie mógł się przekonać, że co najwyżej połowa studentów nie ma rodzinnych koneksji w środowisku prawniczym. Ci bez koneksji stają się społecznikami, czyli działaczami, bo rozumieją, że bez środowiskowego wsparcia żadnej kariery nie zrobią, a skoro tatuś i mamusia zaniedbali…

Są tacy prawnicy-absolwenci, którzy zadowalają się dyplomem i buszują w rozmaitych niszach gospodarki, polityki, wszystkiego. Taki Delfin, na przykład. Nasiąknął rzymską faszystowską garnizonią – i to go jakoś urządza.

Ale rasowy prawnik musi zrobić karierę. Tu zaś liczy się – jawna lub cicha – rekomendacja. Taką rękojmię „dobrze się zapowiadającego” stanowi rodzina zakotwiczona w środowisku, stanowi polityczny mocodawca (tu przydaje się studenckie działaczostwo), w ostateczności jakiś promotor, który wspiera adepta z powodów sobie tylko znanych.

Adept nie może kraść i się rozbijać (no, dwa-trzy razy da się go wybielić), cudzołożyć byle gdzie (zwłaszcza jeśli się „wmezaliansował”), chuliganić (jak pierwszy-lepszy obywatel-kmieć), sprzeciwiać się „mistrzom” środowiskowym (oooo, to jest grzech nad grzechy!). Wtedy dość gładko zostanie wprzęgnięty w kierat, który go poprowadzi, „po sznurku”, do szczytów. Po 20 latach „nienagannej” kariery taki prawnik jest urządzony do starości i może zacząć myśleć o czymś indywidualnym, dla siebie. Książki pisać, wybierać towarzystwo, zakładać „własne” stowarzyszenie. Albo nadal nic szczególnego nie robić poza rutyną.

Najlepiej mają się trzy podstawowe, „prehistoryczne” zawody: sędzia, prokurator, adwokat. Dwa pierwsze żyją na koszt podatnika, i to całkiem dostatnio, oraz mają tę boską właściwość, że sędzia i prokurator są praktycznie nieusuwalni z zawodu. Do tego mają immunitety. No, musieliby wykonać niezłą stójkę.

 

*             *             *

Plamą na honorze prawnika, który robi karierę w środowisku prawniczym, są niepowodzenia zawodowe:

  1. Przegrane sprawy, choć były „typowane” jako wygrane (nie-typowane można, a nawet należy przegrać);
  2. Nieskuteczność apelacyjna (gdy sądy wyższej instancji dają klapsa);
  3. Skuteczne wyłączanie ze sprawy przez wkurzonych uczestników postępowań;
  4. Skuteczne skargi procesowe (czyli takie skargi, które kończą się „wytykiem” (notowane są w pamięci środowiska lub w aktach);
  5. Publiczna-medialna aferalność orzeczeń, ich skandaliczna bezprawność;
  6. Popełnienie (ujawnienie) dyskwalifikującego czynu: łapownictwo, wypadek drogowy po pijaku, pedofilia, uczestnictwo w zmowie);
  7. Wykazanie bez żadnych wątpliwości interesu osobistego lub grupowego sprzecznego z zasadą sprawiedliwości, prawem każdego do sprawiedliwego procesu, itd., itp.;

Kiedy prawnik „dorobił” się czegoś takiego – opiniująca jego karierę Krajowa Rada (np. Sądownictwa) musi to uwzględnić, opiniując następny krok tej kariery. Plama, tragedia. Może nawet anatema!

Obywatelu, jemioło, i ty, społeczne pomietło: jak to w ludowym porzekadle, kiedy to w reakcji na wieśniaka, który cięgiem powtarza „proszę wysokiej sprawiedliwości”, sędzia, krzyczy na plebejusza „tu nie ma żadnej sprawiedliwości, tu jest sąd” – nie oczekuj, że w sądzie rozstrzyga się racje tych, którzy się zwarli w sporze i „poszli do wójta”. To tylko Tobie się wydaje, że sąd jest od tego.

Spójrz na to oczami prawnika: wszyscy oni żyją w jednym środowisku, piją na tych samych celebrach, choć na salach sądowych i w korespondencji „żrą” się niczym głodne wilki. Każdy z nich jest w jakimś określonym punkcie kariery, każdy ma kilka, kilkanaście „aktualnych” spraw do przeprowadzenia. Każdy ma swoich mocodawców: jedni mocodawcy płacą, inni wymagają. Ważniejsi są ci, co wymagają, najlepiej jakby jednocześnie płacili. Wokół sądów, prokuratur jest rzeczywistość złożona z codziennych współpracowników: policja, inspekcje, urzędy, służby, lokalni luminarze i prominenci. Na to wszystko nakładają się tak zwane „trendy” (np.: zero tolerancji dla pijanych) oraz „instrukcje” (tę sprawę trzeba podłożyć, za to trzy następne wygrywasz w cuglach) oraz „zapisy” (ten gość nie ma prawa nic wygrać, nawet jeśli ma 300% racji).

W takiej rzeczywistości nie ma podłości i plugastwa, którego nie podejmie się adwokat, sędzia, prokurator, byle tylko spełnić oczekiwania środowiska. Uwaga: kiedy samodzielnie, bez „instrukcji”, sędzia prosi o wyłączenie go ze sprawy (bo np. uwiera go sumienie, porażają oczywistości) – to też podpada, naprawdę! Zresztą, jak wszędzie, w każdej komórce, w każdej kancelarii jest jakiś dyżurny pacan, który podejmie się dowolnego zadania. Taka rasa.

To wszystko dzieje się wewnątrz środowiska. A na zewnątrz mamy naiwnych, którzy biegają po sądach i prokuraturach oraz policjach, urzędach, inspekcjach szukając sprawiedliwości, albo wściekłych, przerobionych na szaro, którym w głowie się nie mieści, by osoba podwyższonego zaufania społecznego wyczyniała to, co wyczynia.

Twoja sprawa, obywatelu, jemioło, menelu, jest akurat wyłącznie pretekstem do działań. Nie ty jesteś gospodarzem sprawy, którą wniosłeś. Wzięli się za nią „fachowcy”. Każdy z nich ma swoją rutynę, sztuczki, sposoby, aby doprowadzić sprawy do takiego końca, jaki „wytypowano”. Co tam racje, co tam argumenty, co tam świadkowie, co tam dowody!

Chcesz dopiec sędziemu, prokuratorowi, adwokatowi, inspektorowi, policjantowi, kontrolerowi, komornikowi? Nie spieraj się z nim merytorycznie (choć punktuj, punktuj wszelkie nielogiczności), nie wymyślaj paragrafów, nie mądruj bez sensu, tylko naucz się na pamięć powyższych 7 punktów, na których im rzeczywiście zależy w karierze. Nie daje to gwarancji, że ugrasz swoje, ale napsujesz im nerwów, cofając pełnomocnictwa, wnioskując o wyłączenie ze sprawy, wskazując na błąd proceduralny, wytykając łamanie prawa, udowadniając że nie znają akt, obnażając stronniczą zapiekłość, udowadniając lekceważenie prawa, procedur, zasad, żądając przeniesienia postępowania gdzieś „za horyzont”. Nie daj im „robić swojego” twoim kosztem. Wtedy spotkasz się z reakcją środowiska, które „swojego” będzie bronić niczym Częstochowy, wyprawiając cuda, uprawiając gimnastykę, popełniając kolejne przestępstwa na twoją szkodę. Zostaw racje merytoryczne, przecież widzisz, że mają je głęboko w tyle, w ogóle nie zawracają sobie nimi głowy. Wyciągają jakieś przepisy, procedury, które niczego nie czynią poza zamieszaniem, popełniają „błędy”, które – nawet jeśli zauważysz – musisz odkręcać miesiącami, idą na „przedawnienia”, robią tobie „zgaduj-zgadule”, w których nie masz szans znaleźć prawidłowej odpowiedzi (nawet jeśli ją znasz – to tak zakręcą, że nie znasz).

Jeśli nie wylądujesz u czubków – wygrałeś w tym sensie, że udowodniłeś, że to mafia. Sitwa. Układ. I nie daj się zwieść politykom, że oni akurat to zmienią. He, he.

Ciąg dalszy nastąpi jeszcze dziś.

 

*             *             *

A jeśli się spodobało, to mogę na ząb wziąć bankowca, urzędnika, polityka, kontrolera, skarbowca, policjanta, przełożonego. Więc jak?