Jak komu zrobić dobrze…

2018-11-19 09:29

 

Ludziom niewiele trzeba: zapewnić godny dochód w trybie humanitarno-socjalnym albo dać gwarancję, że solidność i rzetelność w robocie takim dochodem będzie nagrodzona. Kto chce więcej – musi się zaangażować ponad przeciętność mierzoną uśrednionym wysiłkiem szaraka i uśrednioną skłonnością do działań „ponad siebie”, dla dobra wspólnego.

Tyle teoryzmów.

W rzeczywistości – przynajmniej w kraju, o którym mówię „mój” – więcej niż połowa wysiłku i zaangażowania oraz uwagi (czasem prawie dwie połowy) jest poświęcana na:

  1. Pozycjonowanie tego co robię, bo jeśli nie – to nie zrobię;
  2. Ochronę tego co robię przed „skubańcami-rwaczami”;
  3. Walkę o rzeczywiste udostępnienie wypracowanego, należnego dochodu;
  4. Mimikrę, wyłudzanie tytułu do dochodu bez użytecznej pracy;
  5. Skubanie, czyli okradanie innych z należnego im dochodu lub przesłanek;

Tych pięć „profesji” zajmuje nas w 50-70-90 procentach, a kto nie wierzy – niech weźmie 10 (a najlepiej 100) produktów i usług, które uważa za podstawowe dla gospodarki – i zbada „strukturę” ich ceny. Jak nie podatek, to akcyza albo inna obowiązkowa opłata, do tego obowiązkowa rachunkowość, doradztwo prawne, konieczność weryfikowania się w różnych „systemach” i sprawozdawczość, dziesiątki norm, standardów, certyfikatów, dopuszczeń, na koniec rozmaite zabezpieczenia fizyczne i elektroniczne, jeszcze też ochrona i inne służby. No, i nieodzowny marketing, a przynajmniej reklama, czyli wciskanie ludziom na siłę tego, co może by kupili bez tego, ale wykonawcy badziewia przykrywają to co dobre – badziewiem, więc trzeba uczestniczyć w ściemie, żeby nie wypaść z obiegu.

Teraz niech kto mądry podliczy to wszystko. Wyjdzie jak nic 50-70-90 procent.

Czy można się dziwić, że wciąż od nowa liczni „przedsiębiorcy” wymyślają Dziongo-Bongo? Pisze o tym od 30 lat.

Co to jest Dziongo-Bongo?

Bierzesz coś co jest „dobrem wolnym” (powszechnie dostępnym, bezpłatnym), na przykład ściółkę leśną, która zawiera wiele pożywnych substancji. Myjesz to wszystko, pierzesz, rozdrabniasz, mieszasz z karmelem albo czymś bardziej „wege”, lepisz w fikuśne batoniki. Potem pakujesz w coś przyciągającego uwagę. Zdobywasz certyfikaty (tych trzeba coraz więcej). A na koniec robisz taką kampanię, w wyniku której każdy zrozumie, iż jego dzień bez Dziongo-Bongo będzie marny, nijaki, jałowy, przegrany, smutny.

Fachowcy niech policzą koszty surowca, koszty „podrasowania” produktu i koszty marketingowe. I zrozumiemy, o co w tym wszystkim chodzi.

Bo ostatnio słyszę, że chodzi o innowacyjność. No, to ja takich produktów jak Dziongo-Bongo mam na podorędziu kilkanaście. Dlaczego jeszcze nie jestem krezusem? Czyżby jednak bardziej chodziło o wpisanie się w „politykę liderów gospodarczych”?