Jak się pozbyć Państwa z własnego życia

2015-09-11 09:20

 

Nie, nie „szanownych państwa”, tylko tych urzędów, organ ów, służb, praw i prerogatyw, które „kosztują” a „nie wnoszą”.

Tekst jest skierowany do wszystkich, którzy mają silne wewnętrzne przekonanie, że bez Państwa ich sprawy miałyby się jakościowo lepiej, niż pod państwowym zarządem.

Zacznijmy od zdefiniowania dwóch pojęć i związanych z nimi relacji społecznych:

  1. Państwo – to w przełożeniu na praktykę dnia codziennego system-ustrój, zarządzający nawą publiczną (i sięgający do tego co prywatne i osobiste) z użyciem urzędów (najczęściej fraktalnej ich sieci gęstniejącej parkinsonowo), organów (wyposażonych we władzę w postaci monopolu na przymus i przemoc), służb (wyposażonych w nad-władzę w postaci ekskluzywnego dostępu do informacji i prawa jej kształtowania), praw (regulacji mających „skłonność” do formalizacji i totalizacji). Państwo jest „wszystkolubne” (wnika wszędzie) i ma skłonność pozbywać się funkcji „gospodarskich” na rzecz funkcji „kolonizacyjnych”, co w praktyce przekłada się na skupienie wysiłków wobec mnożenia budżetów i zarządzania nimi „pod siebie”, kosztem wszystkiego innego, w tym Kraju i Ludności;
  2. Ultragospodarka – to taka część Gospodarki, która kaskadowo odsysa „esencję korzyści” z Infragospodarki (gdzie powstaje realny dochód: wartości, dobra, możliwości), czerpiąc z upoważnienia, opartego na założeniu, że nawy ultragospodarcze będą mnożnikować, przynosić ekstra-korzyści Infragospodarce: Administracja zwiększy efektywność operując bazami danych, Infrastruktura udrożni nowe jakości techniczne i przestrzenne, Walory (banki, ubezpieczenia, finanse, budżety, fundusze, gwarancje) otworzą nowe sposoby „oliwienia” trybów gospodarczych a Polityka (inspirowana przez aktyw społeczny i gospodarczy) dokonywać będzie optymalnych alokacji nadwyżek i specjalnych (inwestycyjnych) dóbr, wartości i możliwości;

Ultragospodarka jest naturalnym wynikiem procesów gospodarczych, które na przestrzeni Historii znaczą swój ślad coraz sprawniejszymi i coraz bardziej „szerokimi w oddziaływaniu” rozwiązaniami preparowanymi przez zbiorowe doświadczenie i równie zbiorową edukację-naukę.

Państwo jest cywilizacyjnym alter-ego samorządności: tam gdzie samorządność ustanawia więzi o charakterze umowy społecznej, tam państwo tworzy regulacje oparte na prerogatywach ubezwłasnowolniających obywateli, rugujących ich podmiotowość.

Nie każdy człowiek ma możliwość korzystania w pełni z dobrodziejstw Ultragospodarki: wynika to zarówno z ograniczonego „ogarnięcia-orientacji” (nie każdy ogarnia), jak też z ograniczeń dostępu (formalnych i-lub ekonomicznych albo nawet kulturowych). Społeczną regułą jest jednak, że nawet ten, kto nie (w pełni) korzysta – współtworzy, postawiony w sytuacji bez wyboru (podatki-budżety).

Dodatkowo Państwo ma skłonność do kreowania swojego swoistego języka. Składa się on z dalece sformalizowanych „rubryk” (generowanych przepisami), do których „na siłę” (prerogatywy) wpasowywani są obywatele i ich konstelacje (rodziny, sąsiedztwa, wspólnoty, organizacje, samorządy, firmy, itd., itp.). Ktokolwiek się nie wpasuje – nie załatwi żadnej sprawy (a totalizujące się Państwo podporządkowuje sobie możliwie wszystkie sprawy). Jest przezroczysty, nie istnieje. Ale niech porzucą nadzieje ci, którzy wolą być przezroczyści: Państwo ma swoje spec-sieci, którymi zagarnia „nieporubrykowanych”, a w ogóle brak wpasowania się w rubryki jest penalizowany, a przynajmniej podejrzany w oczach Państwa.

Historycznie Państwo zagnieżdża się w Ultragospodarce. W Administracji, Infrastrukturze, Walorach i Polityce. Praktycznym narzędziem takiego zagnieżdżania się jest Nomenklatura. Aby wyjaśnić jej znaczenie, podam przykład „strażnika pieczęci”. Otóż w życiu publicznym mamy do czynienia z rosnącą liczbą formularzy, za pomocą których obywatele i ich konstelacje obcują z Państwem (bo mają jakąś sprawę, której bez Państwa nijak nie załatwią). Wypełnienie formularza (językiem narzuconym przez urząd, organ, służbę) nie załatwia sprawy. Dopiero, kiedy na formularzu pojawią się pieczęcie i podpisy upoważnionych osób (Nomenklatura) oraz kiedy „wypełni się” proces decyzyjny (decydenci, książęta Nomenklatury) – sprawa jest rozstrzygnięta, niekoniecznie po myśli petenta.

Biorąc pod uwagę, że 99% spraw ludzkich związanych jest z obszarem Ultragospodarki (Administracja, Infrastruktura, Walory, Polityka) – jest oczywiste, że Państwo właśnie w Ultragospodarce znajduje swoje gniazda (formularze).

To zaś oznacza, że powstaje przestrzeń, w której to co naturalne, „rynkowe” (Ultragospodarka) poddawane jest temu co syntetyczne (swoisty język Państwa). Zatem obejmowanie państwowymi prerogatywami tego, co jest naturalnym na-tworem społecznym, prowadzi do patologii. Regulacyjna funkcja Państwa, realizowana poprzez prawa i prerogatywy – jest o niebo bardziej wadliwa, niż regulacyjna funkcja samorządu, realizowana przez uzgodnienia wywiedzione z umowy społecznej. Na tę pomnożoną wadliwość Państwa nakładają się zwykłe patologie, wywiedzione z ludzkich słabości (np. moralnych) oraz z ludzkiej skłonności do monopolizowania wszystkiego, z czym się człowiek zetknie.

Słabości ludzkie skonfrontowane z prerogatywami i swoistym językiem Państwa – wypaczają służebną rolę Państwa (udającego Ultragospodarkę). Ludzka skłonność do monopolizowania „wokół siebie” zamienia Nomenklaturę w zorganizowaną grupę interesów aspołecznych.

Słabości ludzkie skonfrontowane z obywatelską samorządnością – wywołują wycofanie słabych na mniej odpowiedzialne role publiczne. Ludzka skłonność do monopolizowania generuje „rynek przywódców”: mniej łasi na monopol są chętniej wysuwani do ważniejszych ról.

Powyższe dwa akapity łatwo jest poddać krytyce, wskazując na to, że zarysowany „model” nie działa w realnie istniejących samorządach terytorialnych, branżowych, środowiskowych. Krytyka ta wywodzi się z niejawnego założenia, że Burmistrzowie, Prezydenci Miast, Marszałkowie i Wójtowie reprezentują postawy samorządowe. W rzeczywistości są oni „głowami” swoich urzędów, te zaś są wchłonięte przez Państwo (procedury, przepisy, formularze), co powoduje, że samorząd nie istnieje: radni, członkowie ciał wybieralnych są w rzeczywistości urzędnikami i funkcjonariuszami i używają prerogatyw państwowych, zaś szarzy członkowie rozmaitych społeczności „samorządnych, no i radni różnych szczebli, a nawet posłowie – są jedynie ciałami kontrasygnującymi decyzje podjęte bez ich rzeczywistego udziału (debaty ciał statutowych są pozorem, teatrem), bo zarówno egzekutywy „samorządów” są oplecione licznymi przepisami i procedurami państwowymi, jak też „zwykli” ludzie, radni, posłowie (niekiedy Ministrowie i Prezydent RP) nie mają dostępu do wszystkich informacji (w tym gospodarczych), a jeśli mają – to w postaci przerastającej zdolność ogarniania-orientacji, nie mówiąc już o instytucji dyscypliny partyjnej czy o takim procesie wysuwania kandydatów w wyborach, który kandydata uzależnia od „kierownictwa partyjnego”, a uniezależnia od wyborcy.

 

*             *             *

Mamy zatem do czynienia z fraktalnie usposobionym Państwem[1] i rhizomalnie usposobionym Samorządem[2]. W słowie „samorząd” zawieram obywatelską skłonność do uzgodnień w rozmaitych ludzkich konstelacjach.

Mając dojmującą świadomość, że w Chinach, Rosji, Ameryce, Indiach, Brazylii, Arabii – takie rozróżnienie nie zawsze będzie zrozumiałe, a w mojej ojczyźnie są na ten temat różne, rozmaite poglądy – opowiadam się za rozwiązaniem samorządowym przeciw rozwiązaniom państwowym. Nie tylko mam prawo do bezkarnego głoszenia takich poglądów, ale też mam mam konstytucyjne prawo by dążyć do politycznej przewagi konceptu samorządowego nad konceptem państwowym.

 

*             *             *

W monografii, opublikowanej w Międzynarodowej Encyklopedii Jedności Nauki (International Encyclopedia of Unified Science), zatytułowanej „Struktura rewolucji naukowych” (The Structure of Scientific Revolutions) opublikowanym w 1962 roku, niejaki Thomas Samuel Kuhn napisał, że „paradygmat naukowy” (używał: „paradigm shift”) oznacza pra-podstawę, grunt, zakotwiczenie konceptu naukowego w domkniętym zestawie pojęć i teorii. Dopiero w drugim swoim dziełku ten absolwent fizyki teoretycznej doprowadza nas do tego, że całkiem możliwe, iż nowe paradygmaty naukowe skutecznie i nieodwracalnie przeinaczają paradygmaty społeczne (gospodarka, polityka, barwa kultury – patrz: Kuhn, T.S. „The Road Since Structure: Philosophical Essays”, 1970-1993).

Zatem można powiedzieć, że Paradygmat – w najbardziej ogólnym sensie – oznacza wszystko, co składa się na „normalność” i „oczywistość” organizującą „ład” powszechnie akceptowany. Ma wiele wspólnego z Zasadą.

Tak napisałem w notce sprzed ponad roku, o tytule „Stare zwisa, nowe powiewa”, TUTAJ. Paradygmatem społecznym „obowiązującym” w Polsce, choć tępionym przez Państwo jak zaraza, jest to, co wynika z zestawu słów: samorządny, niezależny, autonomiczny, podmiotowy, autokefaliczny, niepaństwowy, swobodny.

 

*             *             *

Obywatel ma w Polsce nie tylko prawo do tworzenia równoległych relacji społecznych, gospodarczych i politycznych (z prawa tego korzystają bez przerwy luminarze życia politycznego, kreując wciąż nowe ugrupowania), ale też ma prawo do sabotowania racji państwowych poprzez odmowę uczestnictwa w ofercie państwowej.

Na przykład:

  1. Istnieje możliwość tworzenia organizacji społecznych bez konieczności poddawania się procedurom rejestracyjnym;
  2. Istnieje możliwość realizowania składek publicznych (public collections) w takiej formie, która nie wymaga rejestracji czy zgłaszania Państwu;
  3. Decyzje o podróży, o pojawieniu się w konkretnym punkcie oraz o komunikowaniu się poprzez media elektroniczne – są jak dotąd wolne od regulacji innych niż techniczne;

Te trzy okoliczności powodują, że czujący zew swobody obywatele mogą praktycznie organizować się do woli dla swoich wspólnych obywatelskich spraw, pomijając zarówno okowy formalno-rejestracyjne, jak też tzw. system podatkowy.

Na przykład samopomoc sąsiedzka, rodzinna, towarzyska, oparta na wzajemnictwie. Ja tobie dziś pomogę, ty pomożesz mi. Warunkiem załatwienia tego poza Państwem jest bliska więź sąsiedzka, rodzinna, towarzyska. Tę zaś można nawiązać z wykorzystaniem mediów dowolnych, a na pewno elektronicznych.

Na przykład samoorganizacja oparta na gromadnictwie. Słowo „gromadnictwo” nie jest zdefiniowane słownikowo (guglowanie w tej sprawie prowadzi niemal wyłącznie do moich notek). Używam tego słowa za Marszałkiem Romanem Malinowskim, który lubuje się w słowie „ogromadzać”, w wymiarze gospodarskim (ogromadzać dobra, przygarniać je do gospodarstwa) i społecznym (ogromadzać ludzi, przygarniać je do spraw-dzieł-projektów).

Nie ma takiego prawa (zbioru przepisów, konstelacji kodeksów), które blokuje pozapaństwową samopomoc wzajemną albo ogromadzanie się wokół „zawołań”.  To jest podstawa mojego myślenia o praktycznej realizacji (wdrożeniu) wspomnianego powyżej paradygmatu społecznego „obowiązującego” w Polsce. Więcej: gdyby powstał obywatelski ruch gromadniczy i samopomocowy, a Państwo zaczęłoby go nękać ograniczeniami – złamałoby kilkanaście norm konstytucyjnych, ale przede wszystkim ujawniłoby naocznie swoje skłonności totalitarne (które i bez tego mają pożywkę, ale jego apologeci udają, że tak musi być, bo „wyższa konieczność”).

 

*             *             *

Nie, Czytelniku, „modus operandi” projektu na razie zachowam dla siebie. Zastosuję go 25 października, po ogłoszeniu wstępnych wyników wyborów, których wyników można się już spodziewać z dość dużym prawdopodobieństwem.

Wiedz jednak, że społeczne, samorządne, obywatelskie działania równoległe do tego, co ma Tobie do zaproponowania Państwo – są możliwe i dostępne na wyciągnięcie ręki.

 



[1] Przyjmijmy w uproszczeniu, że fraktalność oznacza tu totalnie samopowielające się struktury, stanowiska, kompetencje, przepisy;

[2] Przyjmijmy w uproszczeniu, że rhizomalność to spontaniczny bezład (nie mylić z bałaganem), odzwierciedlający pluralizm i żywotność na-tworów społecznych-kulturowych;