Jak u żyda wew karczmie

2015-05-02 08:28

Biesiadujemy z okazji takiej akurat, że Adam (nie ten od Ewy, tylko od Wandy) kopę już lat z hakiem jest w delegacji z zaświatów na Błękitno-Zielonej Planecie i jak na razie odmawia powrotu na Łono.

Grono zacne

Cośmy tam wznosili i śpiewali oraz oznajmiali – to się wytłumaczymy na Sądzie. Ale jedno muszę donieść: otóż biesiadnik jeden, rozglądając się po ścianach, raczył zauważyć, że czuje się jak w karczmie u żyda w czasach Pana Tadeuszowych. Tyle tu bowiem rozmaitych drobiazgów tkniętych duchem tamtejszych czasów: to jakaś drewniana sztukaturka na meblu, to jakaś laleczka porcelanowa, może i z pozytywką, to rzeźbiątko drewniane albo metaloplastyczne, to warząchew lipowa zawieszona od niechcenia w jadalni, to zegar rzeźbiony z wahadłem stylowym.

Oczywiście, że to z karczmą wspólnego ma niewiele, raczej z salonem we dworze półszlacheckim, ale w spostrzeżeniu biesiadnika jedno jest prawdziwe: intryguje nietuzinkowość smaku Szanownych Gospodarzy.

Spojrzeniem uzyskawszy zgodę, zabrałem biesiadnika na wycieczkę po siedzibie. Jest tu cały pokój z laleczkami porcelanowymi i białymi pluszakami, jest stolik, który latem stoi w ogródku kamienno-roślinnym, a na razie zdobi jeden z przechodnich pokojów. Stolik – łatwo powiedzieć. Naga rzeźba w pozie nieskromnej trzymająca na sobie kryształowy blat, że niby się jego przezroczystością okryła przed pożądliwym wzrokiem. Krzeseł w całym domu nie brakuje, niektóre nawet podobne do siebie, ale każde poczynione na modłę epoki jakiejś minionej, gięte niczym niewiasta chętna. Sof kilka, rozmiarów wszelakich, przyjemnych skórą i solidnie wyrzeźbioną podstawą szkieletową. Każdy stół nosi na sobie trud rzeźbiarski i zdaje się tańcować: ten zwolna i posuwiście, ten figlarnie na wiotkich – zdawałoby się – pląsających kończynach. Lustra przyciągają każdego, kto lubi swoją podobiznę kontemplować, ale też i każdego, kto chce się pozachwycać oprawnymi ramami. Sekretarzyki z dziesiątkami szufladek i skrytek: ciekawe, czy Gospodarze pamiętają, gdzie co przepadło w tych zakamarkach. Obrazy ze scenkami ogrodowymi albo z landszaftami. No, i żyrandole, może one nie są prezydenckie, ale za to robią atmosferę domu tak samo jak wszystko pozostałe.

Nie brak poczucia humoru: w „mojej” sypialni wisi portret króla, w koronie, zbroi i atłasie, wspartego na rękojeści miecza, z rysami twarzy jako żywo Adama, Gospodarza mojego.

I roślinność kwiecista, pełno jej, jak w oranżerii jakiej rajskiej...

No, muzeum!

W tym wszystkim dostrzega się wieloletnią konsekwencję: sam byłem przy tym, jak zwiedzając zachodniopomorskie miasteczko opodal, chyba w drodze na Kaszuby, Wanda wynalazła w kwiaciarni dzbanek gliniany zdobiony jakimś rycikiem, i dotąd molestowała kwiaciarkę, aż dzbanek pozyskała. Stoi teraz na przymurku i milcząco opowiada swoją historię. Może nawet trochę zmyśla. Stoi na różnych przymurkach i w zakątkach mnóstwo podobnych detali, które czynią dom niepowtarzalnym.

Za oknem wieś. Ale zanim się ją dostrzeże – widzi się ogród, a w nim kilka miejsc odrębnych, niczym pokoje w domostwie. Latem więc dom się robi podwójnie wielki. Oto tu się spożywa kieliszeczek czegoś chłodnego, tu się rozważa, w gronie lub samemu, sprawy ostateczne, a znów tam się rozmawia po psiemu z domownikiem płci suczej o imieniu Florentyna: ta ze swoją 11-letnią ufnością gotowa jest nawet wysłuchać doniesień z ludzkiego świata, byle to się wiązało z przyjaznym smyraniem za uchem.

No, to sto lat, Adamie!