Jak zaspokoić siebie i wyborcę

2016-04-03 09:36

 

Będzie zatem o polityce. Tej rozumianej jako sprawowanie funkcji i piastowanie stanowisk, po uprzednim ograniu konkurentów.

Przede wszystkim trzeba to, czym się ograło konkurentów, wykorzystać w służbie wyborcom. Powtórzę: w służbie wyborcom. Jeśli mówiło się wyborcom, że się jest najlepszym – to trzeba być najlepszym w rzeczywistości. Kiedy się obiecało – to trzeba swoją część obietnicy wypełnić. W polityce wykreślono słowa „trudności obiektywne”: jeśli coś przemożnego przeszkadza ci w realizacji obietnicy lub w byciu najlepszym – to ogłoś to, wezwij pomoc elektoratu do usunięcia tej przyczyny albo usuń się sam, słowami: nie jestem w stanie zrealizować obietnicy. Zapewniam, że przy następnych wyborach da to efekt w dwójnasób.

W naszym regionie świata trzy są obietnice najważniejsze, największymi literami napisane: Demokracja, Rynek, Wolność.

Jeśli plotłeś w kampanii wyborczej o Demokracji i wygrałeś – zacznij od samorządności, bo tu jest demokracja zaklęta. Uczyń lokalne społeczności i środowiska wolnymi od reżimu państwowego. Wprowadź instytucję obywatelskości (zasiedlenia) znaną pod nazwą Swojszczyzna. (patrz: Doroszewski albo PWN). Nie od razu, ale poprzez zawarcie umowy o tym, jaką odpowiedzialność za siebie samych są one w stanie przyjąć w pełni na siebie. Pozostaw im w tych sprawach pełną swobodę form organizowania się i wybierania. I zadbaj, by nie zaznali „szoku obywatelskiego”, podobnego temu, jakiego doznaje konsument z wioski, kiedy wchodzi do supermarketu.

Jeśli naobiecywałeś, że będziesz dbał o Rynek, to zrób wszystko (lub pozwól „swojszczyźnianym”), by nad żadną społecznością lokalną nie dominował monopol jakiejkolwiek instytucji biznesowej, politycznej, artystycznej, religijnej, urzędowej, medialnej. By panowała pełna swoboda aktywności gospodarczej, artystycznej, duchowej, społecznikowskiej, religijnej, politycznej, dla której jedynym ograniczeniem mógłby być społeczny-lokalny-środowiskowy niesmak, ostracyzm, bojkot. Bez przemocy. Granica (umowna) obszaru swojszczyzny – to granica mająca kosztować każdego, kto ją przekracza „do wewnątrz” (np. sprzedając tu towar, płacisz podatek na rzecz społeczności).

Jeśli wznosiłeś ku niebiosom okrzyk Wolność – to nie zgłaszaj pretensji do wyborców o to, że chcesz nimi władać i zarządzać wedle swoich pomysłów. Nie, nie władzę wygrałeś w wyborach, a zarząd powierniczy. Masz się z tego zarządu rozliczać nie „politycznie” w następnej kampanii wyborczej, tylko co dzień od nowa, podejmując dowolną decyzję ze skutkami społecznymi – podejmuj ją wspólnie z elektoratem. Natychmiast przyjąwszy ten punkt widzenia odczujesz, jak bardzo „elektorat” pragnie, byś mu się nie wtrącał w jego codzienność. Primum non nocere – oto zasada naczelna twojego powiernictwa.

Może słowo o apanażach, przywilejach i immunitetach. Przyjmij za podstawę to, co oczywiste: społeczność, która dała ci mandat, finansuje twoją pracę. Możesz zarabiać mniej lub więcej niż podobni tobie wybrani w innych społecznościach. Ta sama społeczność nabywa w ten sposób najważniejsze prawo wyborcze: możliwość odwołania ciebie. Jeśli wprowadzić prostą zasadę, że jeden wyborca nie może Ci płacić więcej niż jeden promil (‰, czyli jedna tysięczna) twoich dochodów, to uniknie się paradoksu, kiedy społeczność wyborcza odmawia opłacania ciebie, ale kilkunastu „drużynników” płaci ci krocie za to, że będziesz zarządzał po ich myśli. Jednym słowem: cofnięcie elekcyjnego wynagradzania ci pracy oznacza, że sam bez żalu pożegnasz się z funkcją. Immunitet zaś, którym dysponujesz – tylko taki będzie, jakiego ci udzielą wyborcy w codziennych kontaktach. Przywilej – taki jaki ci zabezpieczą wyborcy. Na wszystko musisz zasłużyć.

Wszystko to pachnie anarchią – rzecze apostoł „państwa prawa”. Temu dam porównanie między Helladą a Romanum. W Helladzie mieliśmy do czynienia z demokracją niedoskonałą, ale jej podstawą była samorządność miasteczek z przyległościami, zwanych „polis”. W Romanum zaś rządziła soldateska (ustrój ten nazywam „garnizonią”), dla ozdoby wysługująca się Senatem. Tak zwane prawo w Helladzie – zanim nastał Filip – powstawało i egzekwowane było na Agorze, więc nie było zawiłe i nie było rozbudowane, wszechogarniające (upraszczam), zaś prawo rzymskie powstawało w głowach latyfundystów i wojskowych, począwszy od intencji skierowane było na ochronę ich interesów i na opresję wobec pozostałych, zaś fasadowo związane było z Senatem i Konsulami. Hellada była tyglem samorządnych „powiatów”, Rzym był soldateską zdolną do każdej niegodziwości i terroru, wspieraną przez skądinąd skuteczny patent w postaci „chleba i igrzysk” (mieszkańcy Rzymu i większość wolnych mieszkańców Latinum miało zagwarantowany „dochód minimalny”, dawany za „nie wtrącanie się” do polityki wielmożów). Patent ten oznaczał „amerykański” w formule drenaż prowincji przez Romanum.

Demokratyczne państwo prawa – to nic innego, jak tysiące przepisów i wiele tysięcy procedur, standardów, norm, certyfikatów, dopuszczeń, wtajemniczeń: nawet profesorscy i trybunalscy specjaliści w jakiejś wąskiej dziedzinie prawa nie odpowiedzą od razu na najprostsze pytania, ale nie przeszkadza to w stosowaniu wobec prostej, niefachowej ludności opresyjnej zasady „nieznajomość prawa nie zwalnia od winy za jego złamanie” (ignorantia iuris nocet), co jest bezczelnością i arogancją wobec obywateli.

Nie widzę powodu, by każda „elekcyjna” (swojszczyźniana) społeczność nie mogła ogłosić 10-ciu, 33-ch, nie więcej niż stu prostych zasad, którymi się kieruje „u siebie”. Nie przepisów, tylko zasad. Jeśli gdziekolwiek dopuszczać „państwo w państwie” – to tylko w samorządnych, swojszczyźnianych społecznościach elektorskich, wewnątrz siebie „czystych” od patologii mordujących demokrację, rynek i ludzkie swobody.

A teraz kilka spraw szczegółowych

1.       Zacząć trzeba od postulatu, że społeczności-środowiska urządzają sobie wybory kiedy chcą, jak chcą i na kogo chcą (w „ordynacji swojszczyźnianej” mojego autorstwa odwołanie radnego czy posła oznacza wybory na nowego, który nie tyle „dokańcza” kadencję, ile rozpoczyna swoją własną, pełną). Kandydatów wystawiają tylko lokalne organizacje doraźne lub stałe, spośród rodzimych „swojszczyźnianych”. Ogólnokrajowe regulacje ułatwiają ingerencję „zainteresowanych mocy” w proces wyborczy, ułatwiają podporządkowanie wszelkich wyborów racjom wielkich agregatów „warszawskich”. To nie służy Ludowładztwu;

2.       Skoro partie „ogólnokrajowe” lubią przeprowadzać kampanie personalne „w terenie” – to niech lubią, ale – uznawszy, że to jest sprzeczne z zasadą suwerenności lokalnej społeczności elekcyjnej (środowiska) – trzeba włączyć mechanizmy blokujące „warszawce” zdominowanie lokalnych wyborów. Generalnie zasada powinna być taka, że partie nie biorą udziału w żadnych wyborach, tylko po wyborach ubiegają się u wybrańców o to, by przyjęli programy partyjne za swoje (ci zaś zapewne skonsultują z wyborcami, co oni na to);

3.       Zadawny polski spór o uczestnictwo kościołów (szczególnie jednego) w polityce zacząłbym rozstrzygać począwszy od wyznaczania na wybory dnia wolnego od mszy: zapobieże to zarówno „turystyce wyborczej”, jak też agitacji podczas nabożeństw. Nota bene, cisza wyborcza ma oznaczać wyłącznie zakaz agitacji PODCZAS wyborów i W MIEJSCU wyborów. Komitety wyborcze powinny być wolne od projektów kościelnych tak samo jak od projektów partyjnych. Instytucja „wdzięczności” za poparcie wyborcze (ustawy i dotacje oraz nomenklatura za agitację) – powinna być traktowana jako korupcja;

4.       To samo dotyczy monopoli biznesowych. Jest jasne, że skoro jakiś biznes znacząco-jakościowo wpływa na lokalną kondycję Ludności i lokalnych władz – to znajdzie milion sposobów na to, by wybierano w wyborach miłych temu biznesowi ludzi a w uchwałach miłych temu biznesowi rozwiązań (temu służą rozmaite filantropie, jak sponsorowanie klubów sportowych, masowych imprez, parafii, znaczących stowarzyszeń i opiniotwórczych instytucji, w tym mediów, placówek ogniskujących lokalne życie środowiskowe). Może mechanizm, który każe tyle samo dawać „indywidualnie do ręki” mieszkańcom, ile daje się dotacji na „instytucje” – ostudziłby zapał sponsorów?

5.       Upowszechnić mechanizm podatkujący obrót. Opodatkowanie zysków lub pojedynczych czynności-aktów – to droga do kombinowania. I na powszechny podatek obrotowy nałożyć tylko jedną ulgę: za każdy milion do opodatkowania (kwota symboliczna, wydumana, obrazowa) ów podatnik może zatrudnić – na rok rozliczeniowy, ale za to w pełni etatowo – jedną osobę. Jeśli mechanizm będzie tak ustawiony, że będzie opłacalny dla podatnika – to najpierw zatrudni on najbliższych sobie, a potem coraz bardziej „obcych”. I o to chodzi;

6.       Wszystkie kulturowo-moralne dylematy prawodawstwa zamknąłbym w jednym prostym mechanizmie swojszczyźnianym: otóż każdy, kto zamierza palić, pić, dokonywać aborcji, narkotyzować się, uprawiać sport ekstremalny i dokonywać podobnych aktów samoagresji – zawiera ze swoją swojszczyźnianą społecznością umowę o rezygnacji z korzystania z usług medycznych czy paliatywnych finansowanych przez tę społeczność w trybie samoopodatkowania. Wygląda to nieludzko i okrutnie, ale przyjrzyjmy się bliżej. Po pierwsze, zawsze można się ubezpieczyć na każdą z tych okoliczności, po drugie, rezygnacja z korzystania z opieki medycznej czy paliatywnej zostawia ostateczną decyzję w sumieniach tejże społeczności lokalnej, którą może „poruszyć” konkretny przypadek (odrzucam argument i parafialnym braku empatii). Odwrotnością jest to co mamy: moje płuca, moje kości, moja macica, moja wątroba, więc sobie brykam do woli, a potem niech się o mnie inni martwią finansowo. Najsubtelniejszy (pozornie) moment, czyli aborcja: nie koleżanka obywatelka, która „wpadła” wbrew sobie, tylko społeczność lokalna w oparciu o wiedzę medyczną i poczucie sprawiedliwości decyduje o losie ciąży, a jeśli zdecyduje „rodzić” – to owa społeczność (lub np. gwałciciel) bierze pełną odpowiedzialność za los narodzonego i samopoczucie rodzącej. Właściwie to samo dotyczy narkotyków, alkoholu, papierosów i innych zachowań suicydalnych;

7.       Są takie elementy rzeczywistości, które „rządzą nami” a nie my nimi. To przede wszystkim wielka infrastruktura, zagadnienia policyjne i zagadnienia obronności. Jestem zwolennikiem stworzenia specjalnej formuły prawnej, na mocy której każdy współfinansujący te dziedziny miał NIEZBYWALNE poczucie współ-gospodarzenia nimi. Sprawy te nie powinny być władczą i budżetową „prerogatywą” wyspecjalizowanych, wtajemniczonych organów, tym bardziej nie powinny być przedmiotem jakiejkolwiek prywatyzacji. Nie mam rozwiązania, ale niewątpliwie musi takie rozwiązanie uwzględniać element remutualizacji, rzeczywistej kontroli społecznej (ogarniania przez maluczkich) nad tym, co i jak robi się w tych obszarach;

8.       Wykluczenie oraz „państwa w państwie”. To są obszary komplementarne, samo-przenikające się. Organy, urzędy i służby, a także „obsługujące” je środowiska mają skłonność do tworzenia enklaw wyłączonych spod powszechnie obowiązującego prawa. I te enklawy korespondują ze sobą nader „życzliwie”, montując nieuchronnie mega-neo-totalitaryzm. Na tym tle powstają wielkie masy wykluczonych (dostęp do stałego dochodu, dostęp do lokum mieszkalnego, dostęp do elementarnych zdobyczy cywilizacyjnych, takich jak edukacja, opieka medyczna, bieżąca informacja o sprawach publicznych, dostęp do dziedzictwa kulturowego, dostęp do pełnoprawnego korzystania z przestrzeni publicznej, wyposażenie w realne prawa człowieka i obywatela). Być może rozwiązaniem byłoby wprowadzenie do wszystkich obszarów, gdzie rodzą się „państwa w państwie” – elementu wyborów powszechnych;

Powyżej pomysły stawiające na suwerenność społeczności swojszczyźnianej i pomysły regulacji uniwersalnych wydają się wzajemnie znosić. Niech mi Czytelnik uwierzy, że to złudzenie wynikające z wielkiego skrótu.

Nie noszę w sobie pychy człowieka wiedzącego, jak zbawić świat i przede wszystkim Polskę. Ale nosze w sobie ducha „indignados”, który nie pozwala mi zadowolić się tym, że „stary ciemiężca i eksploatator” umarł elekcyjnie. Swoje obywatelstwo rozumiem jako dążenie do tego, by „ten nowy” nie wpadł w stare tryby, w formule TKM.