Jakem przestarzały marksista?

2015-05-10 18:24

 

W okresie ciszy wyborczej pozwoliłem sobie na dwa teksty blogerskie, które nieoczekiwanie zadziałały na mnie pouczająco. Najpierw wywołały reakcje typu „co ty matole wypisujesz za androny lewackie”, potem – na skutek pytań i uwag ludzi próbujących mnie zrozumieć albo znających moją publicystykę blogową – zaczęły się uwagi bardziej merytoryczne, ale naznaczone tytułem „marksizm trudno z człowieka wyplenić”.

1.       Pierwszy tekst, „Gospodarność a’rebours” (TUTAJ), wysłałem osobiście Pawłowi, na którego działania jest odpowiedzią. Paweł jest ekonomistą z zawodu i dziennikarzem-informatykiem z powołania. Wyważonym, roztropnym. Ale – broniąc (najogólniej mówiąc) Transformacji – często przytacza statystyki o malejącym bezrobociu, wzroście PKB i podobne. Mój tekst skierowany „przeciw” takiej obronie Transformacji wskazuje na różnicę między „gospodarnością” (miękkim, psycho-mentalnym racjonalizmem ekonomicznym) a „gospodarką”, czyli twardym zbiorem podmiotów i reguł stanowiących systemowo-ustrojową formację. Pokazałem – moim zdaniem dowodnie – że Gospodarka nie jest raz na zawsze gospodarna, a akurat Transformacja to szczyt niegospodarności;

2.       Drugi tekst, „Bez tytułu, ale o Redaktorze Stefanie” (TUTAJ), jest odpowiedzią na kolejny tekst Redaktora Stefana Bratkowskiego, który od kilku lat jest zagorzałym (podkreślam” zagorzałym) apostołem Transformacji, w jej wymiarze politycznym oraz – w mniejszym stopniu – w wymiarze gospodarczym. W tym przypadku chodzi mi o problem zawierający się w pytaniu: jak wiele „błędów i wypaczeń” (punktowanych też przez Redaktora) potrzeba, by przekroczyły one stan nasycenia, wystarczający do tego, by podważać sam ustrój, a nie „niecne praktyki złych ludzi” lub piętnować „niedoróbki”. Moim zdaniem obecny system-ustrój w Polsce ma w sobie zakodowane patologie – zdaniem Redaktora – nie. To czyni nas przeciwnikami politycznymi, choć ja mam niechęć do politykowania;

W obu tekstach – co jest zresztą moim zwyczajem – nawet ostro krytykując, dobieram wyważonych słów i nie przestaję szanować „przeciwnika”: zresztą, gdybym obu nie szanował, nie obchodziłoby mnie ich pisanie.

Pomijając nagonkowe odruchy osób, z których część znam skądinąd z widzenia i blogowania, mających wykształcenie (czasem poważne) w dziedzinie nauk społecznych – wartych odnotowania jest kilka uwag z ich strony mających głębszy, a przynajmniej „pod-orywkowy” charakter.

A.      Zarzuca mi się nieuctwo. Trudno się przed takim zarzutem bronić. Ale spróbuję. Argumentacją moich krytyków jest to, że sięgam po „przedawnionych” klasyków ekonomii, pomijając najnowszą literaturę. Rozjuszyła ich (przynajmniej jednego) moja obronna teza, że od kilkudziesięciu lat większość literatury ekonomicznej (w tym noblistów) – to zmatematyzowana, inżynierska w podejściu (pomijająca paradygmaty społeczne i humanistyczne) ekonomia „czarnoskrzynkowa”, której odrzucenie (mam przecież prawo) każe mi cofnąć się do prapoczątków nauki ekonomicznej, co jest zabiegiem intelektualnym tak oczywistym, że trudno tego bronić. Jak też udowodnić osobom, które mnie nie znają (stanęły frontem za Pawłem, bo zdało im się, że go zaatakowałem). Dodam, że z powodzeniem (mogę kłamać) występuję na różnych konferencjach, a na jednej z nich (cyklicznej) jestem tytułowany bardzo naukowo, choć podkreślałem tam wielokrotnie, że tytułu tego nie mam. Nie jestem w ogóle pracownikiem naukowym;

B.      Zarzuca mi się atawizm ideowy, polegający na tym, że nieudolnie staram się być marksistą. Po pierwsze: ani wiara w jakąś postać Opatrzności, ani wyznawanie takich czy nie innych idei – nie powinno pośród cywilizowanych ludzi być powodem do kwitowania dyskusji. Ale mniejsza o to. Moje ideowe poszukiwania (wciąż poszukiwania) rozpostarte są między to co konserwatywne i to co lewicowe. Przytaczanie nazwisk bywa samobójcze, ale spróbuję kilka przytoczyć: Staszic, Abramowski, Agamben, Negri, Rousseau, encykliki społeczne (z „Laborem exercens”). Wbrew rutynie w ocenie tych autorów – tyle samo w nich konserwatyzmu co lewicowości. Nawet w Negrim, skazanym za lewacki terroryzm, ale sięgającym po dorobek Machiavellego i Spinozy (multitude), nawet w Abramowskim (potomku ziemian, który porzucił anarchizm dla idei przebudowy ludzkiej indywidualnej konstrukcji psychomentalnej);

Myślę, że Marksowi nie podobałoby się, że jestem z nim kojarzony, choćby ze względu na mój autorski koncept „nie dialektyki”, jakże różny od heglowskiego. A także ze względu na to, jak odczytuję francuski „czteropak” rewolucyjny: Wolność kojarzę z przedsiębiorcami, Równość kojarzę z Ludem (vox populis) a Braterstwo kojarzę z duchowieństwem. Ikonowicze i ludzie tego nurtu (czyli ludzie znani z tego, że za Marksem stoją murem) – znając dość dobrze moje poglądy – odsądzają mnie od czci i wiary za to, iż siły sprawczej zmian (naprawczej dla Rzeczpospolitej) szukam w elemencie przedsiębiorczym (nie tylko biznesowym). Nie wyznaję idei walki klasowej (i tak wywodzonej dialektyki społecznej), choć podział na klasy społeczne wedle kryterium własności potencjału gospodarczego uważam za prawidłowy. Źródłem zła społecznego nazywam Monopole, bo są nie tylko narzędziem przechwytywania dorobku licznych przez nielicznych, ale też generują tzw. kapitał fikcyjny. To nie jest marksizm.

Ale nie uwłacza mi nazywanie mnie marksistą, choć nim nie jestem: gdyby nie paskudztwa, jakich dopuścili się pod tym imieniem rozmaici wodzowie rewolucji wszelakich – marksizm wygląda całkiem seksownie. Nawet jeśli nie jestem marksistą.

Myślę, że Panu Bogu (czy podobnej sile uniwersalnej), a przynajmniej Kościołowi, nie podobałoby się, że nie widzę sprzeczności między Ewolucją a Inteligentnym Projektem (wystarczy rozebrać na czynniki pierwsze pojęcie Czas i pojęcie Przestrzeń). Że „akt stworzenia” to w mojej redakcji NIC poruszone Słowem. Ciekawskich odsyłam do moich blogów. Że autorytet uważam za właściwość ludzką wymagającą ciągłego „odświeżania”, bo nie jest dany raz na zawsze (co oznacza opór przeciw wszelkiej Hierarchii). Że w moim pojęciu to, co zwykło się nazywać Postępem – często jest atawizmem (zwłaszcza społecznym), a to co zwykło się nazywać ciemnogrodem – niekiedy bywa jedynym oparciem w najważniejszych chwilach rewolucyjnych (vide: Solidarność).

Ale nie uważam za obraźliwe, jeśli ktoś zarzuca mi ciemnotę i tkwienie pośród kruchtowych racji. Rzadko to ogłaszam, ale jestem kapłanem jednego z kościołów. I nie po to ogłaszam, żeby epatować – tylko by dać do myślenia tym, którzy – nawet pofatygowawszy się na mój profil – ferują łatwe i proste, porubrykowane oceny.

 

*             *             *

Jestem z tych, których rajcuje dyskusja. To, że ktoś w takiej dyskusji jest słabszy erudycyjnie albo kieruje się uprzedzeniami – nie jest wielką przeszkodą. Kiedy ludzie – najlepiej szanujący się nawzajem, rozumiejący „do spodu”, że się różnią i dlaczego się różnią – dyskutują nawet podniesionymi głosami, z gestykulacją – to mimo wszystko powstaje w przestrzeni między nimi jakaś „chmura tagów”, którą każdy dyskutujący kiedyś wykorzysta (dorobek dowolnego seminarium czy konferencji – to w rzeczywistości późniejsza eksploatacja owej „chmury”).

Kiedy jednak „dyskusja” skupia się na odruchach i intuicjach, a porzuca wyrafinowanie, bo ktoś nie może „przeboleć”, że „ten drugi ma inaczej” – to dyskusja traci na wadze i powadze. Nie przynosi korzyści, jest stratą czasu przede wszystkim dla tych, którzy w nią wprowadzają owe instynkty.

Mam pewność, że ludziom znęcającym się od dwóch dób nade mną nie dorastam do pięt. Ale proszę ich, by nie wmawiali sobie, kim jestem. Wrażliwość społeczna i humanistyczna (że się pochwalę) nie oznacza lewactwa, a sięganie po starszych autorów nie oznacza nieuctwa. Nie zawsze, w każdym razie. Ja to widzę tak: nie po to jest Gospodarka, by Człowiek wciąż pracował o „lepsze jutro”, tylko po to, by czerpał ze swojej pracy satysfakcję materialną i duchową. I jeśli wielkie przyśpieszenia służą czemuś odwrotnemu – to może lepiej nie przyśpieszać? Oto esencja konserwatyzmu, wprost niemarksowskiego. Człowiek jest stworzony (wyewoluował), by się wszechstronnie rozwijać jako fenomen, a nie by służyć racjom systemu-ustroju, który się wobec niego zbiesił (choć jest ludzkim dziełem). Alienację wymyślił nie Marks, a Hegel, pobożny konserwatysta. Dla mnie alienacja oznacza nie tylko wyobcowanie i przeciwstawienie (się twórcy, np. fetyszyzm), ale też przemożność i powodowanie (twórcą, np. Państwo). Więc i heglistą nie jestem.

Można alienację widzieć jako niezbędne człowiekowi dla rozwoju – cierpienie, krzyż. A można też widzieć w niej czynnik degenerujący, rakowinę, nawracającą za każdym razem, kiedy człowiek cieszy się z kolejnego przejawu postępu.

Postęp – tak. Jeśli panujemy jako Ludzkość nad jego wszystkimi konsekwencjami.