Jakem złóg

2015-05-25 16:32

 

Od 44 lat bez przerwy czynnie działam jako społecznik (niezależnie od zajęć szkolnych, studenckich, służbowych i pracowniczych oraz podróżniczych) i czynię to bezinteresownie w tym sensie, że NIGDY nie przekładałem swojej aktywności (i związanych z tym koleżeństw) na stan mojej zamożności, pozycji w Nomenklaturze, itd., itp. Niech przykładem będzie fakt, że mój pierwszy zagraniczny wyjazd odbyłem mając jakieś 25 lat, a przez kilka lat wcześniej odmawiałem takich „nagród”, choć pośród działaczy ZSP w SGPiS był to oczywisty łup, swoista tantiema, należna z tytułu bycia „ważniejszym”.

Pełniłem w organizacjach młodzieżowych dość znaczące funkcje, u „szczytu” kariery w kierownictwie ZSP oraz przewodnicząc – równolegle – dwóm ogólnokrajowym ruchom (naukowemu i dyskusyjnemu) afiliowanym przy organizacjach młodzieżowych.

Jako ktoś, kto wychował się życiowo w roli syna PGR-owskich ogrodników-sadowników, a społecznikowsko w ZHP – jestem oczywistym „złogiem PRL-owskim”, zwłaszcza że – jak dotąd – lepszą połowę życia spędziłem w minionym ustroju.

Co z tego, że jako jego (konstruktywny) krytyk? Nie, nie czuję się kombatantem walki z komuną, ale mam prawo twierdzić, że moja odmowa uczestnictwa w różnych „grach” oraz zadawanie trudnych pytań i stwarzanie „wątpliwych” sytuacji – sytuuje mnie od 30 lat w roli „ostatniego” do różnych zadań i funkcji (stanowisk, posad). Rodzeni koledzy – choć na ich oczach dziadziałem w biedzie przez ładnych parę lat – nie raczyli wyciągnąć ręki, choć przy mnie wyciągali ją do wielu innych. Może czekali, aż uniżenie poproszę?

 

*             *             *

Mam skalę porównawczą: jako dorosły człowiek przeżyłem trzy „epoki”: gierkowską, jaruzelską i transformacyjną, właśnie odchodzącą do lamusa.

Twierdzę, że najbardziej gospodarnym „gospodarzem” Rzeczpospolitej (poza kunktatorem Gomułką, który na wszystko żałował grosza, a o zmianach nie dyskutował zanim go nie „przycisnęło”) – był Edward Gierek. Pomińmy jego partyjność (przecież nikt bezpartyjny nie miał wtedy szans), zajmijmy się gospodarką.

Żyje jeszcze jego ekonomiczny doradca, Paweł Bożyk. Polityka gospodarcza tamtych lat wyglądała następująco:

1.       Wyprowadzić z siermiężności poziom życia codziennego Ludności;

2.       Zmodernizować gospodarkę (głównie przemysł) do poziomu porównywalnego ze światowym;

3.       Zrównoważyć uzależnienie ekonomiczne od ZSRR i Zachodu;

W polityce tej Gierek popełnił (wraz z otoczeniem, to ważne, Profesorze Bożyk) trzy zasadnicze błędy:

a)      Dał się nabrać na pożyczki petrodolarowe, bowiem przewidywały one, że za owe kredyty będą zakupywane urządzenia i komponenty zachodnie, co oznaczało taką samą pętlę, jak dziś w lichwiarskich pożyczkodajniach;

b)      Przeciążył inwestycyjnie gospodarkę: przede wszystkim przekraczając próg nasycenia inwestycjami produkcyjnymi, jakie mogła wchłonąć gospodarka, ale też zbyt forsownie realizując programy infrastrukturalne (drogi, koleje, porty, mieszkania, energetyka);

c)       Poszedł na samobójczy układ z ZSRR (za zgodę na „niesubordynację” wobec linii radzieckiej), na mocy którego wiele technologii i towarów COCOM-owskich[1] oddawał na bezdurno na wschód (lub RWPG), uszczuplając polski potencjał i wykosztowując się;

Kiedy zaczynały się anty-gierkowskie ruchawki radomskie i ursuskie, a potem strajki lubelskie i gdańskie oraz szczecińskie i jastrzębskie (byłem już wtedy całkiem duży, widziałem, pamiętam) – Polska staczała sie w przepaść bankructwa, czyli stałej niemożności uzyskiwania dochodu większego niż wydatków. Wystarczyłoby wtedy (ale kto o tym myślał, zwłaszcza wobec szyderczej „kontroli” Moskwy), oddać 10% udziałów w polskim przemyśle wierzycielom z Klubów Paryskiego i Londyńskiego[2].

Ostatecznie zadłużenie Polski – wedle wystawianych Gierkowi rachunków – wynosiło 20-40 miliardów US$.

Po poniżającym odprawieniu Gierka – nastała krótka epoka „bricolage” (majster-klepka i złota rączka w jednym). Ludzie Jaruzelskiego, zapewne świetni w logistyce wojskowej – w sprawach gospodarczych byli „budżetowcami”, nie mieli zielonego pojęcia, skąd się bierze dochód. Ręcznie, do tego w paskudnej atmosferze znanej dziś jako mobbing (zupalski, nie bójmy się tego słowa), sterowali prawie każdą decyzją gospodarczą, również mikro-mikro, niemal jak podczas Planu Trzyletniego oraz Planu Sześcioletniego[3]. Tyle że Jaruzelski (Babiuch-Pińkowski-Jaruzelski) – odwrotnie do tamtejszych planów – ciął inwestycje, i to „na oko”, zapewne wedle sympatii politycznych (prawie każda inwestycja była tzw. pracochłonna, tworzyła setki i tysiące miejsc pracy, co dawało dyrektorom siłę polityczną, proporcjonalną do stanu liczebnego załogi). Niegospodarność tego krótkiego okresu lekko została złagodzona pod rządami Messnera i Rakowskiego, kiedy to „uwolniono” przedsiębiorczość i wdrożono podstawy realnych rozliczeń wewnętrznych i międzypaństwowych.

Ostatecznie Polska wyszła z tej próby jeszcze bardziej zadłużona budżetowo i w rozliczeniach międzynarodowych, a mechanizmów trwale przywracających rentownośc poczynań przedsiębiorstw, zjednoczeń i gałęzi-resortów – nadal nie wprowadzono. Do tego kraj zżerała inflacja, siegająca kilkudziesięciu procent miesięcznie.

Na to wszystko nałożono – za rządów Mazowieckiego (Balcerowicz-Sachs) monetarystyczną matrycę. Monetaryzm to taka dziedzina „sprytu gospodarskiego”, która zajmuje się Walorami (finanse, budżety, wskaźniki, parametry, kooficenty, banki, fundusze, relacje walutowe, fiskalia), a wszelkie inne sprawy gospodarcze (produkcja, usługi, zaopatrzenie, dystrybucja, infrastruktura) uzależnia od sterowania tymi Walorami: powstaje taka sytuacja, jak na zmeliorowanych hektarach: dokąd doprowadza się wodę (lub wybiera się jej nadmiar) i środki odżywcze – tam trawa rośnie, pojawiają się uprawy i stada, powstają wioski, a co zostanie odłożone „ad acta” – niknie, czeźnie, marnieje.

Decyzja o tym, co wspierać a co odpuścić – to decyzja polityczna, równoznaczna z decyzjami sekretarzy partyjnych. Akurat towarzysz Balcerowicz (i jego pomocnik, absolutnie anty-partyjny Misiąg) postanowili porzucić cały obszar rolno-spożywczy oraz sekować (nie ma tu lepszego słowa) uspołeczniony sektor przemysłowy. Był to program absolutnie ideologiczno-dogmatyczny (prywatne jest efektywniejsze), unikający rozwiązań oszczędzających substancję zastaną. Szybko wyselekcjonowano najsprawniejsze gospodarczo kilkaset przedsiębiorstw i oddano je pod „profesjonalny” management konsorcjów zachodnich (NFI[4]), a na samym początku stawiano przedsiębiorstwa „normalne” (grające w „socjalistycznej” rzeczywistości o minimum zadań i maksimum środków) pod pręgierzem „dywidendy” i „popiwku”[5].

To wszystko nie tylko ułatwiło szatkowanie zjednoczeń i przedsiębiorstw uspołecznionych, wystawianie ich na żer sępów zaradnych ponad miarę dopuszczalną społecznie, ale też powodowało odpływ do sektora prywatnego kadr czujących swoją wartość. Była to zaplanowana operacja i powinna być rozliczone ze społecznych i ekonomicznych skutków.

Oddawszy doświadczonym w „kolonizacji” słabych krajów siłom kontynentalnym i globalnym kontrolę nad bankowością, ubezpieczeniami, niekiedy budżetami, do tego bezkrytycznie i siłowo (przy tym bez takiej konieczności) dostosowując tysiące standardów i norm do wzorców z europejskiego, nieznanego w Polsce świata, oddając wiele silnych dotąd branż (elektronika, maszyny i urządzenia, motoryzacja, infrastruktura, przetwórstwo spożywcze, itd.) w ręce „fachowców” z Zachodu, do tego dając „ekspertom z Marriotta” wgląd w najtajniejsze sprawy budżetowe – jednocześnie Polska nadal spłacała gierkowskie i jaruzelskie długi, choć wpływy budżetowe (zyski przedsiębiorstw państwowych) kurczyły się z dnia na dzień.

Dodatkowo, niejako drugim dechem, Buzek[6] uruchomił cztery „przekładnie finansowe”, w wyniku których wielkie budżety, fundusze i strumienie środków zostały oddane pod kontrolę sił komercyjnych, a co nie przeszło – zostało bez pokrycia środkami oddane jako obowiązek samorządom, właściwie administracji lokalnej. Nie bez znaczenia jest też struktura europejskich „funduszy pomocowych”, które nie dość, że na siłę wpasowywują do dziś Polskę w obce jej kulturowo ramy, to jeszcze – paradoksalnie – są przyczyną budżetowych napięć w administracji lokalnej.

Z punktu widzenia planisty europejskiego Polska jest dziś krainą mlekiem i miodem płynącą. Większość przedsiębiorstw (z tego 30-40% to podmioty zagraniczne) jest rentowna (przy dużej fluktuacji nano-mikro-przedsiębiorstw, padających i powstających), nadmiar oszczędności kapitałowych Zachodu znajduje miejsce ulokowania w Polsce z minimalnymi, śladowymi zobowiązaniami wobec Polski, kluczowe podmioty przemysłowe, usługowe, finansowe i infrastrukturalne są pod kontrolą zagraniczną, choć niektóre zobowiązania stoją po stronie polskiej, prawo pracy (dostatek ludności) jest w coraz gorszym położeniu wobec standardów, co oznacza taniość i łatwość manipulowania „siłą roboczą”, nie ma w Polsce specyfiki standardów, norm, itp., a „uzwiązkowienie” załóg sięga dna, media stoją do dyspozycji obcego kapitału (z nielicznymi wyjątkami) lub administracji lokalnej. Wszystko to razem sprawia, że „obcy: czują się w Polsce lepiej niż rodzimi.

Cena, jaką płaci za to Polska, jest obfita w różne bezdyskusyjne pozycje:

1.       Kilkumilionowe bezrobocie;

2.       Dwumiliardowa suma zadłużeń budżetowych i rozliczeń;

3.       Niepewność jutra pośród Ludności (praca, dom, majątek, bezpieczeństwo ze strony instytucji zaufania publicznego);

4.       Kilkumilionowa emigracja zarobkowa, połączona z rozbiciem rodzin i wspólnot;

5.       Rwactwo dojutrkowe, czyli patologia gospodarcza, rugująca z życia gospodarczego przedsiębiorczość, sama pod tym hasłem upominająca się o „poważanie” (wpływy polityczne);

6.       Sądowe „państwo w państwie” i inne elementy na wpół kryminalne w urzędach, organach oraz służbach;

7.       Przyjęcie przez „elity” punktu widzenia europejskiego (gospodarka) i amerykańskiego (wojskowość), czyli dalsze pogrążanie się w kosztach na rzecz „suwerenów”;

Nic dziwnego, że całkiem szczerze w Europie gratulowano Polsce „zielonowyspowości”. Ale stan polskiej gospodarki najlepiej oceniła rejterada Premiera i Wicepremier(a) tuż po rozpoczęciu drugiej kadencji rządowej: chyba że są oboje tak niemoralni, że „pojechali na saksy” europejskie.

Najbardziej boli nacisk propagandowy, który podkreśla dostatek widoczny w kolorowych elewacjach, w infrastrukturze i w sklepowych wystawach: dla większości Polaków są to sprawy niedostępne, i tyle. A tymczasem, jeśli kogokolwiek nie stać na to, by przeżyć do jutra, edukować się i leczyć oraz funkcjonować społecznie – to sie go jeszcze „dobija” wmawiając mu, że jest nieudacznikiem, nie inwestował w siebie, zaniedbał uczestnictwa w życiu społecznym, jest nieprzystosowany. Czyli sam sobie winien.

 

*             *             *

Jakiem złóg PRL-owski oceniam, że miałem w „tamtej” Polsce więcej poważania ze strony elit, więcej szans na wykształcenie i karierę życiową, większe bezpieczeństwo codzienne, większe zabezpieczenie na wypadek pecha życiowego czy utraty zdrowia, itd, itp. Nie, nie postuluję powrotu, sam byłem krytykiem tamtego ustroju, nazywając go publicznie, w stanie wojennym, „socjalizmem domniemanym”. Ale mam pewność, że zostaliśmy jako Kraj i Naród oskubani bezczelnie z wolności (tak, z wolności) i z dorobku pokoleń, a także z obywatelstwa, co uważam za naszą stratę najwiekszą. Upodlenie szarego człowieka za czasów PRL – oczywiste i bezdyskusyjne – oraz narażenie go na prześladowania ze strony urzędów, organów, służb, hohsztaplerów, rozbójników, pracodawców, wymiaru sprawiedliwości i rozmaitych ideo-hunwejbinów – jest dziś o niebo większe i bardziej dokuczliwe, bo znikąd nie masz ochrony (wtedy była szansa, po napisaniu do Partii czy gazety).

Zamieściłem dziś w internecie notkę „Pierwszą cegłę” (uwagi po wyborze Prezydenta-Elekta, TUTAJ), a w niej takie akapity:

Pierwszą cegłę wyjęto. My tu gadu-gadu o pierdułkach, a od ogłoszenia wyników Pierwszej Tury trwa gorączkowy przegląd spraw, kadr i dokumentów. Tępi się wszystkich i wszystko, co nie jest jednoznacznie „nasze”, czyli niewystarczająco „europejskie”, „rynkowe”, „demokratyczne”. Gdyby jakimś cudem odwróciła się owa „kurzawka polityczna”, która zrodziła nasze rodzime echo europejskiego „indignados” i dała ludziom odwagę plucia rządcom w twarz – rósłby w Polsce nacisk na marginalizowanie wszystkiego, co niezadowolone i krytyczne. Amok pro-transformacyjny był podsycany w ostatnich kilkunastu miesiącach bez zahamowani. I – przykro to mówić – zapewne świadomie przez dyżurną inteligencję.

 

Jeszcze nie raz jękniemy od ucisku: nikt w kilka miesięcy nie wymieni wymiaru sprawiedliwości, dziesiątków tysięcy urzędników, nikt nie utnie strumieni płynących jakoś w poprzek programów i potrzeb społecznych.

 

No, i nikt z nas nie uczyni obywateli do jesieni. Orientujących się w sprawach publicznych i bezwarunkowo skłonnych do czynienie ich lepszymi.

 

Dlatego też ważne jest, czy Duda Andrzej, popierany przez przeciwników Układu, przez ludzi wykluczanych przez Ustrój-System,  przez związkowców-nosicieli mitu założycielskiego Samorządnej Rzeczpospolitej, przez elektorat „indignados” – umie pogodzić rolę Głowy Państwa z rolą „obalacza złego porządku”. Czy – zastąpiwszy cegłę stropową (żyrandolową) – będzie podtrzymywał chcąc-nie-chcąc starą konstrukcję i ją zdobił niczym dachówkowy gąsior, czy raczej będzie promieniował „nowym gatunkiem” cegły szamotowej, niosącej nowe ciepło do pomieszczeń i zakamarków Państwa.

 

Nie jestem aż tak naiwny, jak wynika z powyższych akapitów: Andrzej Duda, nawet jeśli jest takim PiS-owcem, jak Kwaśniewski lewicowcem – mimo wszystko jest zanurzony w sposobie myślenia, którego „nie jarzę” do końca. I który zaprowadzi go – z nami czy bez – do miejsc, których nie umiem przewidzieć. Ale jedno jest pewne: jeśli ktoś dziś myśli, że kliki, koterie i kamaryle polskie (oraz zagraniczne ośrodki wpływu i dyktatu) będą za kilka miesięcy, przy wyborach, występować pod znanymi nam od kilku(nastu) lat tytułami – to ten ktoś ma złudzenie optyczne.

Po pierwsze bowiem: odezwaliśmy się jako Naród, wygwizdując formację symbolizowaną w pewien sposób przez Komorowskiego, oddelegowanego do „żyrandola”.

Po drugie: trochę szczęśliwie doświadczyliśmy, że możemy popsuć szyki „elitom”, podstawić nogę ich planom, wywołać w nich poczucie destabilizacji gruntu pod nogami. Szczęśliwie podkreślam (i kiedyś fenomen Kukiza znajdzie się w doktoracie).

Po trzecie: naprawdopodobniej pojmujemy poniewczasie, jak wielkie spustoszenie zostało dokonane w naszym Kraju i w nas samych, że przyzwalaliśmy na to wszystko dając sobie wmawiać, że to tylko konkretne błędy i wypaczenia, a nie systemowo wspierana patologia. Że wyciekające zewsząd nagrania i dokumenty i powtarzające się aferalne tsunami – to wypadki przy pracy, a nie dowody krańcowej degeneracji elit. Że Balcerowicz to dobry czarownik, a Sikorski to dyplomata wszechczasów. Że każdy kapłan to niewiniątko żyjące z wyboru w cnocie i ubogo. Że seryjny samobójca luminarzy, prominentów, koryfeuszy, szafarzy – nie istnieje, a kilka tysięcy udanych samobójstw ludzi znękanych życiem i beznadzieją – to rzecz chwilowa i niepojęta. Że coć takiego jak równoległe życie elit na koszt pariasów – to wymysł lewaków.

Andrzej Bober w Wirtualnych Mediach zapisał:

Myślę,że wielu lepszych ode mnie dziennikarzy - np. D.Wielowiejska, J.Paradowska, M.Olejnik, K.Zalewska, J.Żakowski, T.Lis. J.Kurski, A.Michnik, J.Pochanke, T.Wołek i in., nie wspominając już o K.Wojewódzkim – było bardziej zaangażowanych w tworzenie mitów i przewag PBK, aniżeli w chłodną analizę zmieniającej się rzeczywistości. I tylko dlatego wpadłem na to samodzielnie. A Wy nie musicie wymierzać mi kary…

Sławomir Popowski na FB raczył zauważyć odmiennie:

Myślę, że na naszych oczach (i z naszym udziałem) kończy się cała epoka. Do historii - czy nam się to podoba, czy nie - odchodzi III RP. Z jej wartościami i regułami przyzwoitości. To był czas najlepszej koniunktury dla Polski. Jako jedyny kraj w Europie mogliśmy pochwalić się trwającym ponad dwie dekady, nieprzerwanym przyrostem PKB...Dziś, w sposób tak oczywisty, to wszystko zostało jednak zakwestionowane, a zwycięzca wyścigu prezydenckiego swój sukces tak naprawdę zawdzięcza totalnej demagogii.

Ale najbliżej mi do opinii Magdaleny Ostrowskiej, wyrażonej również na FB:

Elitki (nie tylko te polityczne) dostały na wypełnione ośmiorniczkami i drogim winem żołądki. Po tym ciosie dostaną sraczki - ze strachu przed utratą reszty władzy, która miała im zapewniać wieczną bezkarność. Elitki dostaly z liścia od społeczenstwa - za butę, pogardę wobec tzw.zwyklych ludzi, poczucie wyższości i bezczelność.

 

 



[1] Coordinating Committee for Multilateral Export Controls – (za Pedią) skupiał 17 państw zachodnich (USA, Japonię, Australię i kraje zachodnioeuropejskie), dysponentów najbardziej zaawansowanych technologii. Formalnie rozwiązany w 1995.Komitet ten miał za zadanie nie dopuścić do uzyskania przez którykolwiek z krajów tzw. bloku wschodniego („demoludów”) i za ich pośrednictwem Związek Radziecki najnowocześniejszych towarów i technologii tzw. "podwójnego zastosowania", tzn. mogących obok normalnych zastosowań cywilnych posłużyć np. rozwojowi techniki wojskowej skierowanemu przeciw państwom zachodnim;

[2] Klub Paryski – nieformalna grupa wysokich urzędników do spraw finansów z 19 najbogatszych krajów świata, działająca od 1956 roku, która zajmuje się usługami finansowymi, jak restrukturyzacja i umarzanie długów krajów. Dłużnicy są zwykle rekomendowani przez Międzynarodowy Fundusz Walutowy, gdy zawiodą inne metody oddłużania. Klub Londyński – nieformalne stowarzyszenie ok. 500 banków komercyjnych, powstałe w 1976 r. w celu restrukturyzacji zadłużenia poszczególnych państw-dłużników. W odróżnieniu od Klubu Paryskiego zrzesza wierzycieli prywatnych;

[3] Plan trzyletni (a właściwie Plan Odbudowy Gospodarczej) – realizowany w latach 1947–1949 plan gospodarczy przygotowany po II wojnie światowej przez związany z PPS i kierowany przez Czesława Bobrowskiego Centralny Urząd Planowania. Plan trzyletni jest uznawany za jedyny skuteczny plan gospodarczy w historii Polski Ludowej: dzięki niemu w dużej mierze odbudowano gospodarkę ze zniszczeń wojennych. Plan sześcioletni (1950–1955) – drugi, po planie trzyletnim, z planów gospodarczych wprowadzonych w powojennej Polsce. Wytyczne do planu zostały sformułowane w grudniu 1948 na Kongresie Zjednoczeniowym PPS i PPR (przekształconym następnie w I Zjazd PZPR). Plan opracowany został przez grupę polskich ekonomistów z Hilarym Mincem na czele;

[4] W 1995 utworzono 15 Narodowych Funduszy Inwestycyjnych. Stanowiły one element Programu Powszechnej Prywatyzacji. Skarb państwa wniósł do nich akcje sprywatyzowanych byłych przedsiębiorstw państwowych;

[5] Dywidendą nazywano podatek od niewykorzystywanych gruntów, nieruchomości, a Popiwkiem” – podatek od wzrostu cen powyżej „zadanej” urzedowo normy;

[6] Jerzy Buzek, naonczas Premier, firmuje swoim nazwiskiem cztery reformy: edukacji-oświaty, samorządów, emerytur i ochrony zdrowia. Dziś te cztery reformy są już oczywistymi dowodami na zamierzone rozbicie tych obszarów w celach komercyjnych;