Jasnowidzenie i czarnowidztwo

2013-02-09 06:17

 

 

/wpisowe czy frycowe/

 

Pan Premier wrócił z brukselskiego bazaru zadowolony. On sam i jego drużynnicy głoszą, że nie poszło mu najgorzej: zaopatrzył się niemal we wszystko co chciał, w ilościach możliwych do uzyskania. Natomiast malkontenci powiadają na przykład, że zaniedbał niektóre dziedziny, choćby rolnictwo (pod tym hasłem budżet europejski rozumie nie tylko gospodarkę rolną, ale też urbanizację wsi i emancypację obszarów niedorozwiniętych, prowincjonalnych).

Jakkolwiek to zabrzmi, to jestem przekonany, że mam dobrą pamięć. A już na pewno pamiętam tę zmasowaną kampanię nacisku przedakcesyjno-przedreferendalnego, zakończoną dwudniową odpowiedzią Polski na pytanie „czy wyraża Pan/Pani zgodę na przystąpienie Rzeczpospolitej Polskiej do Unii Europejskiej?” (głosowano 7 i 8 czerwca 2003 roku). Pamiętam, jak zgodnie nas agitowały siły postkomunistyczne, konserwatywne, liberalne, a także najbardziej wpływowa organizacja religijna.

Według oficjalnych wyników PKW do urn poszło 58,85% uprawnionych do głosowania (tj. 17 586 215 osób) spośród 29 868 474 uprawnionych, 77,45% z nich (tj. 13 516 612) odpowiedziało tak na postawione pytanie. 22,55% z nich (tj. 3 936 012) odpowiedziało nie. Oddano również 126 194 głosów nieważnych. Polska liczyła wtedy ok. 38 mln zarejestrowanych obywateli.

Ci, co poszli do urn, a szczególnie 13,5 miliona tych, którzy wprowadzili nasze państwo do Unii (podkreślmy: do Unii przystąpiło Państwo, a nie Kraj i Ludność, co ma swoje prawno-międzynarodowe konsekwencje i obietnice) – kierowali się niemal na pewno następującymi przesłankami:

1.        Polska zostanie włączona do „składu uprzywilejowanego w ruchu”, który z powodzeniem będzie konkurował gospodarczo z innymi globalnymi potęgami gospodarczymi (USA, Chiny, były ZSRR, Indie, Brazylia, Japonia, „tygrysy azjatyckie”);

2.       Polska przyśpieszy-ugruntuje swój awans cywilizacyjny, bowiem dostanie wieloletni zastrzyk środków na infrastrukturę, na postęp techniczny, na scementowanie i pokrzepienie „siły roboczej”, na „ucywilizowanie” prowincji, w tym szczególnie wsi, na rozbudowę instytucji obywatelskich i demokratycznych: staniemy się z kraju post-radzieckiego – krajem europejskim;

3.       Polska osiągnie „należne” jej miejsce w Europie i lepiej się „pozycjonuje” w globalnej polityce państw. W każdym razie nie będzie się Polska ścigać z Portugalią, Grecją, Czechami czy Estonią, ale zagra w lidze z liderami: Niemcami, Francją, Wielką Brytanią, Benelux-em;

4.       Między wierszami były też dwa inne przesłania: Polska raz na zawsze wyzwoli się z krępujących uwikłań z gospodarką rosyjską, a także zostanie wsparta jako lider Europy Środkowej;

5.       Odrzuciwszy szansę europejską (unijną) Polska stanie w pojedynkę na pustym placu, jako „niezrzeszone” dziwadło;

6.       Wypada być Europejczykiem, a nie postkomunistycznym burakiem;

Kto chciałby zweryfikować powyższe – niech poświęci trochę czasu na zszywki wiodących gazet i tygodników z tamtego czasu, nieco trudniej jest dotrzeć do nagrań telewizyjnych i radiowych (oddziaływanie mediów elektronicznych już wtedy było dominujące).

W stosunkach międzynarodowych najmniej ceni się rozwiązania siłowe (wojny, szantaże, protektoraty, kolonizację), najwyżej zaś umowy partnerskie, zawierane co prawda przez państwa o różnej kondycji (liczebność, atrakcyjność gospodarcza, zdolności militarne, siła tradycji), ale formalnie będące sobie równorzędnymi. Akcesja RP do UE formalnie odpowiada(ła) tej drugiej, partnerskiej formule.

Partnerstwo – jak czytamy w rozmaitych źródłach  – to  współpraca, wzajemność, zaufanie, pomoc, kontrahencja, wspólnictwo, to współdziałanie pomiędzy różnorodnymi partnerami, którzy wspólnie w sposób systematyczny, trwały i z wykorzystaniem innowacyjnych metod oraz środków planują, projektują, wdrażają i realizują określone działania i inicjatywy, których celem jest rozwój wskazanego środowiska społeczno-gospodarczego.

Polska – zanim przystąpiła do Unii Europejskiej, wniosła do niej przez kilkanaście lat tzw. Transformacji całkiem spore „wpisowe”. Znakomita większość „marek, metek i znaków firmowych” w polskim detalu i w zaopatrzeniu polskiej gospodarki – to nazwy obcobrzmiące, podobnie większość tych polsko-brzmiących jest w rzeczywistości własnością zagraniczną (nie tylko europejską). Sektor bankowy w Polsce w ok. 70% reprezentuje kapitał nie-polski. Podobnie w sektorze ubezpieczeń. Na kilka tysięcy „megastores” (supermarketów) drenujących zarówno konsumentów jak też dostawców – 99% to placówki sieci europejskich, które przez 10 lat nie płaciły podatku, a teraz nagle przestały być rentowne. Prywatyzacja w Polsce polegała głównie na oddawaniu „wiarygodnym” inwestorom z zagranicy obiektów i całych sieci (oraz tzw. rynków) za bezcen, a jeszcze z rozmaitymi ulgami gospodarczymi i z żenująco słabą ochroną załóg i lokatorów. Z drugiej strony – Polska ugina karku w pokorze, jeśli tylko zostanie zrugana przez Europę za wspieranie państwowych gigantów (stocznie, przewoźnicy, itd.). Zerwanie więzi „rublowych” odbyło się nagle, wstrząsowo, pozrywano wszelkie kooperacje. Podobnie potraktowano rodzime sieci „zjednoczeniowo-kooperacyjne”, w miejsce których natychmiast weszły „zachodnie”, niekoniecznie lepsze. Polskie wiodące fabryki (motoryzacja, elektronika, precyzja, silniki, transport) zostały przerobione na montownie modeli obcych. Polskie rolnictwo utraciło – chyba bezpowrotnie – możliwość konkurowania z rolnictwem europejskim. Najpoważniejsze polskie przetargi wygrywają firmy zagraniczne. Polska do dziś jest przestrzenią ułatwionej, preferowanej penetracji kapitału europejskiego i kilku wywiadów gospodarczych. Wielkie połacie polskiego prawa są podporządkowywane-synchronizowane z prawem unijnym, z czego w połowie na zasadzie „naiwnego prymusa”, bez takiej konieczności. I tak dalej…

To wszystko jest dość łatwo znaleźć w rozmaitych opracowaniach, w tym w rządowych.

Za to właśnie – na zasadach partnerskich – uzyskaliśmy dostęp do budżetowego zasilania z Unii Europejskiej (były też – dodajmy – fundusze przed-akcesyjne), przy czym np. rolnictwo polskie nie dostaje tego, co przyjęto w „starej” Europie, tylko obiecano stopniowe wyrównanie dotacji (do dziś nie zrealizowane).

Ostatecznie okazuje się, że europejskie zasilanie Polski nie polega na wstrzykiwaniu niezbędnych lub wyrównujących środków tam, gdzie są one potrzebne, tylko na uzupełnianiu Budżetu Centralnego zarządzanego przez Rzeczpospolitą Polską. Ktokolwiek doświadczył choćby jednej procedury aplikacyjnej w obszarze tzw. funduszy unijnych – ten wie, że bez polskiej administracji centralnej i tzw. samorządowej (i bez jej uprzedniego dokarmienia) nie ma możliwości pozyskania czegokolwiek. To tu widać najwyraźniej, że to nie Kraj i Ludność przystąpiły do kulturowo-cywilizacyjnego obszaru europejskiego (podobno jesteśmy w nim od 1000 lat), tylko Państwo o nazwie RP przystąpiło do „klubu państw” o nazwie UE. A to czyni wielką różnicę. Jej najlepszym przykładem są łaskawe przyzwolenia poszczególnych państw na swobodny przepływ polskiej siły roboczej, choć „w drugą stronę” działa to automatycznie, podobnie jak penetracja kapitałowo-spekulacyjna czy reprywatyzacja.

Mam być szczery, to mnie niezbyt ekscytują kwoty, jakie co kilka lat są „ugrywane” przez „naszych” podczas nocnych bankietów (co ma „gra” do partnerstwa?). Bardziej interesuje mnie, czy te kwoty służą „reprodukcji władzy” w Polsce, czy służą temu co zapisano w „tytułach”: emancypacji prowincji, likwidowaniu wykluczeń, postępowi technicznemu i cywilizacyjnemu, wyrównywaniu szans, przedsiębiorczości. Obawiam się, że skoro naszej rodzimej „władzy” niezbyt na tych zagadnieniach zależy, a to ona jest dysponentem „ugranych” środków unijnych – to niezależnie od „tytułów” wykorzystanie tych środków – opisane jak najbardziej poprawnie formalnie – będzie „nasze, swojskie”, czyli „najpierw cesarzowi, potem Panu, a jak zostanie – to owieczkom i baranom, żeby nadal głosowały jak trzeba”.

Fundusze unijne – w swoim przewrotnym sensie – stały się funduszami pomocowymi: UE pomaga RP (co wcale nie oznacza, że Europa pomaga Polsce).

Umowa akcesyjna RP do UE jest obszerna, a do tego kilkakrotnie została „przeredagowana”. Nikt „zwyczajny” jej nie czyta, obawiam się zresztą, że nawet polscy decydenci polegają na swoich ekspertach, a nie czytają sami. Warto jednak, by ktoś przeanalizował ją – i jej realizację – z punktu widzenia partnerstwa.