Jeszcze raz, od początku

2015-06-28 07:50

 

Mimo chińskiego przekleństwa (obyś żył w ciekawych czasach) – mam wrażenie, że moje życie pełne jest doświadczeń (dobrych i złych), które razem składają się na więcej, niż dostali inni. Należę do ludzi aktywnych, ze swoistym ADHD, stąd w czasie, który innym wystarczył na przeżycie zaledwie spacerkiem – ja mam na liczniku więcej zdarzeń, więcej osób, więcej miejsc. I udało mi się – będąc w miejscach niewłaściwych, poznawszy osoby niewłaściwe, uczestnicząc w zdarzeniach niewłaściwych – popełnić mniej niewłaściwości, niż „mogłem”. Tak to widzę, ale pozostawiam to ocenie „historii”.

Kilka dni temu, w ramach moich imienin, otrzymałem po raz pierwszy w życiu życzenia od człowieka znanego z mediów, mającego za sobą karierę urzędniczą i biznesową (karierę, a nie kulawe przymiarki), który jeszcze parę lat temu powszechnie był znany jako uosobienie zła (politycznego), a dziś jest w serdecznych stosunkach z każdym, kogo napotka na oczach kamer, również z zajadłymi nieprzyjaciółmi. Znam go: ta serdeczność jest prawdziwa.

Wiedząc, że jest on nomenklaturowym liberałem z przekonań, a z postawy oportunistą, pisuję o nim: niejeden człowiek, który miewa (często sobiste) powody, aby mieć do niego pretensje o konkretne paskudztwa – po dziesięciu minutach obcowania z nim bezpośredniego zastanawia się „za co ja go nie lubię, przecież on jest taki ujmujący!”.

Autobiograficzny akapit na samej górze powyżej jest uzasadniony. Oto budzę się w schronisku, w budynku byłej szkoły górniczej w Lubinie, a w głowie mam wczorajszy dzień pełen wrażeń, na który składały się: wyjątkowo marudny przejazd mikrobusem z Warszawy (ledwo zdążyliśmy, choć to tylko nieco ponad 400 km), niesmak po króciutkim i wręcz symbolicznie aroganckim wobec nas spotkaniu lokalnych organizatorów wrześniowego referendum, a w nocy – wzruszający, profesjonalny, boski koncert Pawła wieńczący odpustowy jarmark zwany Dniami Lubina.

Koncert zapowiedziany był na 20-tą. 3 godziny przerwy powinien był Paweł – tak sobie myślę – zapełnić rozmowami z ekspertami, dyskusjami o JOW, czymkolwiek, co by nas utrzymało w poczuciu, że WSPÓŁTWORZYMY. Żartowałem nawet w wąskim gronie: mógł nam kazać chwycić się za ręce i przebiec wężykiem (niczym na weselu) przez scenę, gdzie pozdrawiałby nas i dał odczuć, jak nas docenia. Niby tani gest, a zbudowałby to, co potrzebne, kiedy się idzie po wszystko: a tak okazuje się, że 95% przybyłych nawet nie widziało Pawła inaczej niż via telebim, a co dopiero sądzić o niespełna godzinnym alercie.

Wypoczęliśmy, odświeżyliśmy co trzeba – i ruszyliśmy „w miasto”. Ja i mój współspacz – też Paweł (powinienem o nim napisac odrębnie) – postanowiliśmy zobaczyć „city”. Szybko jednak przekonaliśmy się, że ono nie istnieje. Wedle relacji około 30 „miejscowych” zaczepianych przez nas o „starówkę, rynek, centrum” itp. – odpowiadało ze zdziwieniem: planty, planty, planty.

Faktycznie: kilkanaście starych domów sprzed wojny, dwa kościoły, ratusz (wszystko odnowione i sterylnie czyste, bajkowo estetyczne) – a poza tym dziesiątki „bloków” gierkowskich i kilka pomników Transformacji (między innymi wielka jak stodoła hala hiper-marketowa, seksowna architektonicznie).

Obok nie owe błonie, czyli kilka hektarów trawy. Na niej miasteczko parasoli z napisem Żywiec, kilka odpustowych karuzeli, jazgot ludzi bawiących się jak na jarmarku. Nieco dalej scena, taka sama jak na Placu Defilad bywa. Bo to standard. Produkuje się Krzysztof Krawczyk, który mógłby już sobie odpuścić żenujące produkcje powiatowe.

Zjadłem pierogi i pajdy ze smalcem. Niechrzescijański hałas emitowany zewsząd: od karuzeli, od bufetów, od nieodległej sceny głównej.

Około 22-giej – na scenę wchodzi Paweł. Od razu poważnieje impreza, wraz z jarmarczno-odpustowym nieporozumieniem krawczykowym: Paweł jest mistrzem sceny, a przez lata koncertowania wyrobił sobie swój własny klimat. Pozdrowił Lubin i woJOWników. I dalejże w tany: najpierw kilka wykonań patriotyczno-politycznych, a potem, jak sam powiedział – wesołe. Jak zawsze sprawiał wrażenie, że sam się świetnie bawi, a nie tylko „wykonuje”. Poziom decybeli – że własnych myśli nie słychać. Jeden z utworów – podobno rozgłośnie odmawiają „puszczania” go – naprawdę dojrzały, ustawiający Pawła między gigantami sceny, nie tylko polskiej. Kontrowersyjny – powiadaja ponoć rozgłośnie. Plotą.

Półtorej godziny zeszło jak z nut. Na bis – jeszcze kilka utworów, a nie brzdąknięcie z łaski. No, mistrz.

Po okropnym (jeszcze to przeżywam) alercie JOW-owskim w hali sportowej (patrz: TUTAJ) – tu mam ucztę. I nie sposób nie skojarzyć tej dwoistości z tym, co opisuję w drugim i trzecim akapicie powyżej: o co ja mam do Pawła pretensje, przecież on jest świetny!

Wiem, to nie takie proste. Czeka mnie zatem jeszcze kilka godzin jazdy powrotnej, w gronie zapaleńców pawłowych. Może się wyciszę w pretensjach, może znajdę lepsze niż dotąd uzasadnienie dla moich dobrych emocji wobec niego. W końcu jest w wieku mojego młodszego brata. Bratu jednej rzeczy nie wybaczam: fałszu. Ale może powinienem, Pawle...?