Jezusologia

2014-01-27 09:51

 

W krótkich słowach chcę odnieść się do spraw, które Giorgio Agamben zawarł w dwóch swoich dziełkach: „Homo sacer” (człowiek zniewolony) oraz „L’uomo senza contenuto” (człowiek bez zawartości, nie mający nic do powiedzenia, nawet sobie).

Zacznę od pewnego przypuszczenia. Sądzę otóż, że poniższej notki nie pojmie wróg wszelkich bogów, zarówno tych materialistycznych, czyli takich, którzy zostali umyśleni przez samego człowieka, a też tych bogów idealistycznych, samoistnych, w których się wierzy albo nie. Ktoś, kto nienawidzi bogów, nie przyjmuje pokornie, że są oni elementem wyposażenia codzienności i – zwłaszcza – odświętności ludzkiej, że współstanowią konstytuantę człowieczeństwa – ten cierpi na chorobę niedowidzenia, taką samą, jak brak pojęcia, że człowiek ma ręce i uszy, a w domu łóżko i piecyk. Bo co innego nie być religijnym, a co innego nienawidzić religijności.

Saceryzacja człowieka – zawsze oskarżamy o to Władzę, Państwo, System-Ustrój – polega na tym, że najpierw się takiego człowieka uzależnia od Władzy, Państwa, Systemu-Ustroju, powoduje się, że ma on w tych ramach pragnienia, ambicje, wyzwania, a potem się go pośród tego uzależnienia dołuje, grilluje, spycha na dno. Człowiekowi zaś zależy, bo się uzależnił, więc cierpi, przeżywa, gotów jest na wiele, by nie spadać, by może się ciut podnieść, odkuć. I tym karmi się (nie każda) Władza, Państwo, System-Ustrój, tą niedolą człowieczą, upodleniem, kurczowym trzymaniem się na uwięzi, chwytaniem poły płaszcza czy uwieszeniem się obutej nogi prześladowcy.

Wykluczenie – to systemowo-ustrojowe odcinanie rozmaitych więzi trzymających człowieka wewnątrz Systemu-Ustroju. Ów System-Ustrój powiada: zabiorę ci zatrudnienie, kombinuj na boku, albo: zabiorę ci dom, przeniosę do nory albo na bruk, albo: pozbawię cię możliwości solidnej edukacji, będziesz głupi jak tabaka w rogu, albo: ustawię cię na końcu wielotygodniowej kolejki do leczenia, jak przeżyjesz, to cię może wyleczymy, albo: rozbiję twoją rodzinę, zobaczymy czy „solo” też jesteś taki chojrak, albo: wpakuję cię w rozmaite dwuznaczności i okrzyknę przestępcą oraz świnią, będziesz miał współbraci przeciw sobie, albo: odetnę cię od prasy, internetu, rozgłośni, zobaczymy jak się będziesz orientował w sprawach, albo: obciążę dyskryminującym stygmatem twoją płeć, rasę, wiarę, wiek, status dochodowy, profesję, pochodzenie, miejsce zamieszkania…, itd., itp.

Jest taki poziom stężenia elementów wykluczających, że wykluczany powinien podjąć decyzję: nadal mi zależy, czy już jestem w świecie równoległym?

Jestem dumnym autorem konceptu ekonomicznego, nazwałem go „pokrzywką” (a uczenie: GRADIANEM). Opisuje on mechanizm społeczny, w którym „na topie” są osobnicy mający niezbywalne gwarancje dostatku (choćby się starali, nie spadną ), a samym dole jest „chodzące nieszczęście” (choćby umiało się starać, to już z nędzy nie wyjdzie), no i pośrodku są zainstalowane rozmaite instytucje społeczne, z których jedne „dołują”, inne zaś „wynoszą”.  Instytucje te częściowo zachodzą na siebie, i ten obszar zachodzenia jest RYNKIEM: tu od starań i potencjałów człowieka zależą jego sukcesy i porażki. Ale poza obszarem nakładania się człowiek jest niejako „przypisany” do „dołowania” lub „wynoszenia”, choć wydaje mu się, że jest w strefie rynkowej, stara się zmienić „przypisanie”, inwestuje w siebie i kto wie w co jeszcze, tyle że beznadziejnie, lepiej by te inwestycje zachował na czarną godzinę, bo jest poza rynkiem, nie zmieni swojego spadania.

Otóż zniewolonym jest się dopóty, dopóki myślisz, że jest nadzieja na odwrócenie losu w ramach Systemu-Ustroju i na tym odwróceniu ci zależy. Kiedy człowieka „olśniewa” i pojął, że nie ma szans, że jest poza Rynkiem – to przestaje być petentem Systemu-Ustroju, przestaje się ubiegać tu o cokolwiek, odchodzi w nicość albo tworzy sobie świat równoległy.

Odchodzi w nicość, kiedy pozwolił na to, by go wyzuto z człowieczeństwa, z treści, z tego co go współstanowi. Ale kiedy nie jest l’uomo senza contenuto, kiedy ma coś treściwego do powiedzenia światu i sobie – wtedy tworzy ów świat równoległy, ma serdecznie w nosie to, na czym mu dotąd zależało i co było jego udręką, bo chciał a szans nie miał.

I tu chwytamy się przykładu Jezusa. Cierpliwości, bezbożnicy, to nie agitacja.

Jezus, tak jak wszelki człowiek, przybył ku doczesności niejako „w delegację”: wcześniej gdzieś był i potem gdzieś będzie. Tyle że w odróżnieniu od człowieka zwykłego Jezus wiedział o swojej boskości (wyposażeniu w Pleromę, w pełnię doskonałości, w plecak form do lepienia wszystkiego na wzór i podobieństwo idei), wiedział Jezus o tym, że jest w delegacji, sprawy doczesne traktował jak brud za paznokciem. Zresztą jego celem było pokazanie ludziom tej jezusowej pogardy dla doczesności: róbcie swoje, cokolwiek się dzieje, nie uwiązujcie się do Systemu-Ustroju, oddajcie cesarzowi co jego i pamiętajcie, że jest jeszcze świat właściwy, a ten-tu jest tylko przystankiem.

Nawet jeśli nie jesteśmy religijni, to powyższe przesłanie jezusowe ma sens głęboki: kiedy cię rzeczywistość grilluje, to ją czniaj, znajdź albo zbuduj sobie taką, gdzie będziesz człowiekiem, a nie pomietłem.

Cały jezusowy koncept łatwiej może będzie pojąć, jeśli zrozumiemy judajski koncept Mesjasza, ten zaś osadzimy w wielo-narracji rozpostartej między żywioł hinduski, perski, sumeryjski, mezopotamski, staroegipski, helleński. We wszystkich tych przesłaniach – daruję sobie materiał dowodowy, bo trzebaby książkę pisać – istnieje idea Mesjasza, czyli kogoś, kto maluczkiego, człowieka upodlonego, zglajchaltowanego, poniżonego, grillowanego – wyjmuje z rzeczywistości tu-teraz, otrzepuje go z uzależnienia od doczesności i namawia go do „restartu”, do odcięcia się od świata, który go więzi, ale nie rozumie człowieka, nie chce go poszanować, nie dopuszcza na pełnych prawach. Mesjasz jest rodzajem olśnienia adresowanego do tych, „którzy spadają nieuchronnie, systemowo-ustrojowo” (i tu słowo „ewangelia”, czyli „dobra nowina”, jest jak najbardziej na miejscu), olśnienia w jednych kulturach redagowanego jako religia (bardziej lub mniej ortodoksyjna), a w innych jako filozofia wyzwolenia (również bardziej lub mniej radykalna).

Pamiętając, że pod rzymskim butem judaizm redagował się na kilka sposobów (faryzeusze, saduceusze, esseńczycy, zeloci, nazarejczycy), z których jedni żydzi czerpali inspiracje rewolucyjno-wyzwoleńcze, a inni gnieździli-mościli sobie nisze wewnątrz rzymskiego ustroju – Jezus był wariantem nie tyle dysydenckim (walka), ile odstępczym (odejście w równoległość). Chrześcijaństwo ostatecznie okazało się pacyfistyczną religią, ale równie dobrze mogło stać się kamarylą polityczną czy rewolucyjną pięścią ciemiężonego ludu. Potem pacyfizm jakoś się ulotnił, a Jezus zaczął przewracać się w … chciałem powiedzieć „w grobie”, ale przecież…

Chrześcijanie rozumieją Pasję jako dramatyczny teatr od ostatniej wieczerzy po zmartwychwstanie (lub nieco krócej: od pojmania w Ogrójcu w nocy z czwartku na piątek 7 kwietnia 33 roku do śmierci na krzyżu na wzgórzu zwanym Golgota). W każdym razie tu będę tego słowa tak używał.

W tym pasyjnym czasie Jezus wyłożył apostołom, rzymianom oraz żydom całą istotę „potencjału równoległego”. Jasno – słowem i postawą – pokazywał: nie z waszego systemu-ustroju jestem, możecie sobie z moją doczesnością robić co chcecie, a mnie samego, będącego „równoległym”, nawet nie tkniecie, bo nie widzicie mnie w pełni, widzicie tylko ten doczesny pikuś. Wam się wydaje, że mnie poniżacie i gnębicie, a ja powiadam, że odcinacie ostatnią więź, która by mnie z waszym systemem-ustrojem łączyła, gdybym był szarakiem, jak ci tu wokół i wy sami. Odcinając tę więź nie dołujecie mnie, nie saceryzujecie ostatecznie, tylko wynosicie, bo tam, dokąd mnie odsyłacie (czytaj: poza waszą władzą) jestem swobodny, robię wedle mojej woli.

Ci wszyscy frajerzy, którzy myśleli, że poniżają i upodlają Jezusa, w rzeczywistości wynieśli go: Jezus żyjąc pośród maluczkich kilka sezonów pokazywał, jak bardzo ma w nosie rzymską rzeczywistość (i jak bardzo różni się w tym od faryzeuszy) – teraz ostatecznie pokazał im „fucka”, bo ani przez moment nie prosił o łaskę, tylko ostrzegał: poza waszym systemem-ustrojem możliwy, a nawet pewny jest świat inaczej urządzony. Poza waszą władzą będący. Utrupiając mnie ułatwiacie mi robotę, pokazujecie ludowi, że można się wybrać do tamtego świata bez bojaźni przed utratą tego, doczesnego, w którym lud i tak nie ma nic do stracenia poza przyzwyczajeniem bycia w nim.

Bezbożnikom jeszcze raz przypominam: równie dobrze chrześcijaństwo mogło pójść w stronę a’la buddyzmu czy innej filozofii sakralnej, stawiającej na aksjologię a nie na teologię. Poszło w stronę religii-kościoła. Ale jezusowe przesłanie można przecież odczytywać jako „naukę społeczną”: odpuść sobie starania o sukces w systemie-ustroju, który cię nie docenia – i buduj własną, równoległą rzeczywistość, w której nie będzie maluczkich.

Ktokolwiek przyczynił się do Golgoty (Judasz, Piłat, Annasz, Kajfasz, tłum chcący ocalić Barabasza, Sanhedryn) – to byli frajerzy, nie rozumiejący głębokiego, społecznego i psycho-mentalnego sensu swoich decyzji, pojmowali je płytko i naiwnie jako uspokajające wycięcie wrzodu, zakłócającego „święty spokój pośród swojskiego smrodku”.

Jezus nie upadł, bo oddał piłatom i judaszom to, co nieistotne, paznokietkowe, a wiedział, że z innego jest świata, i tego im nie oddał, bo jak można dać komuś coś, czego on nie widzi…?.

A oni myśleli, że go poniżają, bo byli zamknięci w doczesności (tak jak faryzeusze) – co widać w rozważaniach Agambena, odrzucającego „przed” i „po”. No właśnie. W odróżnieniu od Heideggera Agamben okazał się „arystotelitą”: pisze o zniewoleniu, o wypatroszeniu człowieka z jego człowieczeństwa, ale powiada, że wyzwoleniem jest sam fakt bycia na dnie systemu-ustroju, bo kiedy się już nic nie ma, to można się od nowa w systemie odradzać, wystarczy by dusza ocalała. Ja zaś – za Jezusem, trzeba jasno powiedzieć (a właściwie za bliskowschodnim, orientalnym konceptem Mesjasza) – powiadam: nie na podłodze, nie na gliniastej, zimnej, obmierzłej polepie Systemu-Ustroju znajdziesz wyzwolenie, tylko poza systemem-ustrojem, w rzeczywistości doń równoległej.

Jest takie znaczenie angielskiego słowa „flash” które podkreśla „konkret pośród ogólności”, albo „punkt w tle”, albo „błysk pośród niczego”. W tym znaczeniu niekiedy się tym słowem opisuje ludzkie ciało. W tym też znaczeniu mogę powiedzieć, że doczesność jest „flash” wobec wieczności. I kiedy wdamy się, zanurzymy się po uszy we „flash” (cielesność, doczesność) – to tracimy z oczu, przestajemy ogarniać to co istotne, zajmujemy się tu-teraz sprawami. Dyskotekę piątkową i sobotni melanż chcemy rozpaczliwie uznać za treść życia.

„Flash” można zatem pojmować jako profanum pośród sacrum. Ten element pogubił Machiavelli, Marks, Gramsci, Agamben, Negri i wielu obrońców uciśnionych. Wszyscy oni mówią: nie ma rzeczywistości równoległej, trzeba tę oto rzeczywistość poprawiać stopniowo albo rewolucyjnie. I tu ich przyłapuję.

Wszelkie otóż ludzkie dzieło, twórczość – jest tym atrakcyjniejsze, im więcej prezentuje zła, ale żeby być zauważonym i proliferowanym – musi mieć wehikuł dobra. Wyjaśniam.

Świat doczesny, zastany – czyli ten zagospodarowany przez systemy-ustroje – zawsze i konsekwentnie staje się łupem monopolistów (politycznych, biznesowych, artystycznych, ideologicznych) kosztem mas ludowych. Bo on tak ma, on jest wedle „tej” zasady. W tym sensie jest światem propagującym zło. Można z tym dyskutować, ja umiem bronić powyższego zdania.

Wszelkie zło jest jednak złem i nie zagnieździ się, i nie rozpowszechni, jeśli nie znajdzie wehikułu pojmowanego jako dobro (piękno, prawda, sprawiedliwość, szlachetność, itd., itp.).

Swoistym, zabójczym suicydalium świata doczesnego jest niezdolność (niechęć) Człowieka do odróżniania dzieła od wehikułu. Mamy Konstytucję – i nie chcemy pojąć, że pod jej płaszczykiem sieje się jej odwrotność. Mamy Przedsiębiorczość – i nie chcemy widzieć, że pod jej pretekstem szerzy się rozbójnictwo. Mamy pomnik – i nie odczytujemy pośród jego szlachetnych zawołań podstępu szowinistycznego.

Po raz kolejny odmawiam rozwinięcia, niech sobie Czytelnik dośpiewa, i tak już gadam długo.

Jezus zaś powiada: wehikuł jedzie dokładnie w drugą stronę niż ta, ku której zamierzaliście. Wehikuł jedzie do piekła, nieuchronnie i ostatecznie. Możecie się z wehikułem droczyć, możecie lamentować, możecie się podlizywać kierowcom, możecie sobie w kąciku mościć enklawy i nisze – ale lepiej po prostu wyskoczyć, nawet jeśli się poobijacie. Bo to nie jest wasz wehikuł, choć pomalowany w wasze barwy! Kiedy już wyskoczycie, otrzepiecie pył, obliżecie zadrapania – znajdźcie własny sposób, by podążać w stronę pożądaną. Bezbożniku, nie mówię o podążaniu za krzyżem, półksiężycem, itd., itp., tylko o podążaniu ku celom, które są nasze, własne, nie narzucone, nie wmuszone przez system-ustrój.

Równolegle, rozumiesz, Czytelniku? Równolegle! Bez żalu porzuć tę rzeczywistość, w której jesteś nikim, nawet jeśli trzyma cię w niej złudzenie, że masz szansę. Nie masz, bo cię monopole wyparły z tej rzeczywistości, karmią się twoim chceniem naiwnym.

Po co ci twoja osobista Pasja, weź nauki z tej, co to już była…