Joanna Mucha – bzyk, bzyk, marchewka

2013-11-30 07:37

 

Pajacem być – rzecz ludzka, ale czemu się z tym obnosić?

 

Marek Wieczorek to człowiek gruntownie wykształcony: skończył ekonomię na UMCS i trzy rodzaje studiów podyplomowych (zarządzanie na UJ, logistyka na SGH i marketing polityczny w Wyższej Szkole Zarządzania i Marketingu). Mimo wszystko pozostaje dobrym pytaniem, dlaczego z takim CV nie udał się do pośredniaka, tylko do minister(ki) sportu i objął fuchę słabo związaną z „zawodem” MiŚ-a uprawianym dotąd (MiŚ – w żargonie urzędniczym małe i średnie przedsiębiorstwa).

Chociaż…

Pisze Mucha do dziennikarza Wprost: „Po pierwsze, zawsze wysoko ceniłam i cenię polskich przedsiębiorców jako tych, którzy dokonali przez ostatnie dwadzieścia lat faktycznej transformacji naszego kraju. Po drugie, model funkcjonowania przedsiębiorcy jest w wielu zakresach znacznie bardziej funkcjonalny niż model działania w sektorze publicznym. Przenoszenie dobrych praktyk z sektora prywatnego do publicznego może przynieść temu ostatniemu tylko korzyści. Dodam, że Pan Marek Wieczorek jest odpowiedzialny za wprowadzenie zmian w instytucji, która od wielu lat wymaga zmian dotyczących modelu funkcjonowania. Ich nowa konstrukcja i usytuowanie w systemie sprawi, że powinny one raczej funkcjonować jak jednostka prywatna a nie publiczna. W związku z powyższym doświadczenia związane z prowadzeniem przedsiębiorstwa na konkurencyjnym rynku są atutem Pana Marka Wieczorka”[1].

I tu się, kochanieńka, nie zgodzimy.

Sport – to hobbystyczna, harmonijna i uprawiana z umiarem, czynna (ruchowa) dbałość o tężyznę i motorykę fizyczną, uwarunkowana priorytetem zachowania-poprawy-umacniania zdrowia, dopuszczająca koleżeńską rywalizację porównawczą, z bezwzględnym zachowaniem-przestrzeganiem uczciwości, sprawiedliwości i solidarnej pomocniczości.

Do każdego słowa powyższej definicji przywiązuję dużą wagę. Jeśli rozszerzyć ją o pogląd, że rywalizacja sportowa powinna zastąpić wszelkie militaria, oraz o etyczny nakaz „handicap-u” wobec dzieci, inwalidów i osób starszych włączony do rywalizacji – to mamy gotową ideę olimpizmu.

Człowiek ma heglowską łatwość przeistaczania rozmaitych pożyteczności w ich patologiczne przeciwieństwa: przedsiębiorczość w rwactwo, lecznictwo w selekcję eutanazyjną, edukację w ogłupianie testowo-zaliczeniowe, działalność artystyczną w wyjałowioną duchowo, pozbawioną wrażliwości (nie mylić z egzaltacją) sferę bezwzględnego biznesu. I tak dalej, itp.

Sport – tak jak go dziś nam „podają” – nie ma nic wspólnego z kulturą fizyczną, z elegancją czy zdrowiem.

Nie jest sportem – jeśli uwierzyć powyższej definicji – boks, bo polega na obowiązkowej cielesnej agresji wobec rywala zagrażającej jego życiu i zdrowiu (ale jest judo, bo polega na wymianie technicznych umiejętności w kontakcie bezpośrednim). Nie jest sportem jeździectwo, bo jego przesłaniem jest rywalizacja oswojonych zwierząt, nieświadomych idei olimpizmu, często genetycznie selekcjonowanych i „dopingowanych”. Nie jest sportem Moto GP czy Formuła 1, bo tam wynik zależy niemal wyłącznie od przewagi technicznej, a cała zabawa ma wymiar przede wszystkim reklamowy (prędzej już nazwałbym sportem – ale nie nazwę – gry typu „game-boy”). Nie są  sportem ani szachy, ani poker, bo w ten sposób sportem stałoby się rozwiązywanie krzyżówek na czas czy tzw. uczniowskie olimpiady wiedzy przedmiotowej a nawet kampanie wyborcze do samorządów i parlamentów.

Wszędzie, gdzie wkracza tzw. zawodowstwo, komercja, stajniowość (kluby, reprezentacje), polityka, biznes, rywalizacja za wszelką cenę i ponad zdrowy rozsądek – kończy się sport, bowiem rządzą tam – kosztem spraw ujętych w powyższej definicji – racje techniczne, komercyjne, ideologiczne. Generują  one dysharmonię i rozwarstwienia w społeczności „sportowców”, nieumiarkowanie, hazard, doping, korupcję, przekupstwo, agresję zawodników i kibiców, dyskryminacje i uprzywilejowania, ustawki („drukowanie” wyników), patologie zdrowotne, kryminalne, biznesowe, wychowawcze, niezdrowe emocje społeczne. Powodują, że tzw. wyczynowcy stają się jednostronnie tresowanymi gladiatorami (w pełnym społecznym znaczeniu tego słowa), albo cyborgami (w pełnym medyczno-technicznym znaczeniu tego słowa).

Koronne moje argumenty na rzecz definicji przytoczonej powyżej, to:

  1. Powszechniejąca instytucja faulu technicznego („sportowiec” ma za zadanie sfaulować, aby uzyskać szansę na sukces);
  2. Traktowanie bandytyzmu zawodników (np. napaść z poważnym uszkodzeniem ciała w hokeju czy futbolu) nie jak czyn „podpadający pod paragraf karny”, tylko jako niesportowe zachowanie z konsekwencjami finansowymi albo czerwono-kartkowymi;
  3. Wyścig dopingowy, trwający od zawsze i nie mający końca, a będący w swej istocie przestępczością zorganizowaną;
  4. Hazard, z którego niezdrowe zasilanie czerpią oficjalne budżety;
  5. Pozaboiskowe wojny kibicowskie, z których najdelikatniejsze formy to chuligańskie epitety, a najostrzejsze – to nielegalne wojny na śmierć i życie, dosłownie;

Czerpiąc z artykułu Tadeusza Jasińskiego „Po cholerę toto żyje” (Dziennik Cotygodniowy) podaję: z budżetu centralnego Ministerstwo Sportu otrzymuje 298,6 mln złotych (2013), z czego na sport powszechny idzie 9,3 mln, na wyczyn 121, 5 mln, na emerytury sportowe, składki międzynarodowe i nagrody oraz promocje – 101,4 mln (w tej kwocie są też dofinansowania do studni bez dna, czyli Stadionu z Dużej Litery). Totalizatory pozwoliły Ministerstwu na więcej: 292,9 mln na inwestycje w obiekty, na rozwój sportowy młodzieży – 237 mln. Z odpisów za reklamy alkoholi Ministerstwo dostaje 13 mln i przeznacza je np. na Szkolny Związek Sportowy czy Ludowe Zespoły Sportowe. Polska Organizacja Turystyczna dostaje z budżetu 40 mln.

Miliardy złotych przechodzą ze świata biznesu do tzw. sportu w formie umów sponsorskich i reklamowych. Jasiński wycenia to na kilka miliardów, ale sumy te nie dają się po prostu oszacować, z powodów, których możemy się jedynie domyślać, obserwując choćby naszą rodzimą „aferę fryzjerską” w futbolu.

Świat sportu w Polsce (i nie tylko, ale to żadna pociecha) – staje na głowie. Piszę o tym, bo Joanna Mucha, której wiedza o samym sporcie jak też o tzw. „środowisku” jest żadna - jest co prawda "ministrą", ale od fryzjerstwa chyba. I wcale nie mam na myśli kolegi Wieczorka!

Pisze Maja Włoszczowska (Nawet najlepszy kibic nie wie wszystkiego[2]): „Ostatecznie jedyne co mogę, to kobiecie szczerze współczuć. Nie dość, że przejęła po poprzednikach multum problemów i afer, z którymi osobiście nie miała nic wspólnego (opóźnienia budowy stadionu narodowego, afery w PZPN, czy problem z torem kolarskim w Pruszkowie…) to teraz zamiast skupić się na pracy musi walczyć z dziennikarzami, próbującymi kompromitować ją pytaniami o nieistniejącą III ligę hokeja…”. Maju! Ministra nie jest nawet kibicem! Ministra nic nie wie! Nawet o tym, co się sportowego dzieje w jej rodzinnym Płońsku!

Wstawianie do rządu matołów, nie czujących własnej śmieszności i niekompetencji, robienie miłym paniom i takimż „Kenom” życiorysu kosztem spraw państwowych, gospodarczych i społecznych – powinno być karalne.

Forest Gump PL