Kaczyński ma wszy (a Agnieszka wie to najlepiej)

2016-02-06 16:35

 

Zacichłem blogowo, ale to nie oznacza, że zaprzestałem pomykania za twórczością tych 20-30 autorów z półki najwyższej, opcji przeróżnych. Jednym z takich autorów jest Agnieszka, nie dość że urocza, to z mózgiem. Może i ona nie jest nieomylna w swoich kadrowo-politycznych afektach, ale nawet jej omyłki są pouczające. Jedną z jej niedoskonałości jest np. niezdolność do otrząśnięcia się z szatańskiego uroku swojego „naczelnego”, choć sama już doświadcza naczelnikowania. Ale – powtarzam i podkreślam – Agnieszka ma kręgosłup własny, a i inne organy nie od macochy.

Tym bardziej mnie boli, że swój sposób za-KOD-owania Agnieszka oparła na technice, którą uważam za paskudną i podłą. Lisa chce przeskoczyć, czy co…?

Czuję się w obowiązku po raz kolejny zaznaczyć (bo to się zaraz przyda), że z polityką opatrzoną znakiem firmowym PiS nie mam nic wspólnego na poziomie praktyki. Z nikim z PiS nie miałem – jakby powiedział Clinton – żadnych relacji, choć znam wielu osobiście, zwłaszcza tych ze świata akademickiego, jak na przykład lowelas Glapiński Adam. Za największe szalbierstwa Jarosława Kaczyńskiego uważam patronat nad takimi przedsięwzięciami „wczesnej Transformacji”, jak Telegraf, ale przede wszystkim sprawstwo ideo-polityczne tego, co jest tożsame ze sprawstwem politycznym Delfina, czyli polskiej „czerezwyczajki” 2005-07. Jest to sprawstwo ideo-polityczne tego samego rodzaju, jakie przypisano filozofowi o nazwisku Antonio Negri. Otóż wkręcono go w sprawę Aldo Moro, bo jako lewak z przekonania przyzwalająco rozumiał postępowanie porywaczy i – jak udowadniano – publicystycznie wspomagał łobuzerkę terrorystyczną na ścieżce ku zbrodni. To wystarczyło na kilkunastoletni wyrok, ale też na podstęp „demokratycznego państwa”, które dało Negriemu glejt, aby go przyskrzynić natychmiast po tym, jak wylądował na ziemi włoskiej po dobrowolnej banicji francuskiej.

Rozwodzę się nad sprawą Antonia, bo obnaża ona najgłębszy sens „demokracji” chowu europejskiego, sens – powiedzmy otwarcie – bardzo kaczystowski.

Agnieszka dostała od Urbana podarek w postaci wstępniaka w najnowszym Dzienniku Cotygodniowym. Coś za coś. Na przykład za to, co w tytule: „Choroba Kaczyńskiego”. W sąsiedztwie karykatury „prezesa” jednoznacznie wskazującej na to, że do twarzy mu w zamkniętym ośrodku leczniczym.

Opisuje Agnieszka wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego w roli „doktora nauk”, podczas sympozjum naukowego „Oblicza manipulacji”. Tytuł wystąpienia J.Kaczyńskiego: „Manipulacje w tzw. wojnie polsko-polskiej”. Agnieszka nie podaje źródła referatu-wystąpienia „prezesa”, co w dziennikarskiej mowie oznacza „byłam tam”. Zazdroszczę.

Cały artykuł Agnieszki – to szyderczo-sarkastyczne wożenie się po Jarku, zakończone niedwuznaczną diagnozą lekarską. Zatem bo bandzie. Sam jestem autorem 50 opublikowanych, a ok. 400 nieopublikowanych „biogramów” zatytułowanych Poczet Pajaców Polskich ( TUTAJ) , więc chyba wiem, na czym polega doświadczenie postponowania czyjegoś fundamentalium.

Sarkazm dotyczy również miejsca tego sympozjum, czyli „Rydzykowej uczelni”. Rozumiem, że konferencje organizowane np. przez Fundację Batorego (Instytut Studiów Politycznych K. Kika zlikwidował Miller) są poprawniejsze naukowo.

Nie podając źródła” (a więc nie ułatwiając zapoznania się z oryginałem) – Agnieszka dość szczegółowo rozprawia się z wywodem autora, czyli „jarkacza”. Odniosę się do tego, co wypunktowała Agnieszka, celowo nie zaglądając do oryginału wystąpienia „prezesa”, choć pewnie można go znaleźć w infosferze. Jednym słowem: pozwolę sobie na polemikę w stylu „konfabulacja na konfabulację”:

1.Postkomunizm w bipolarnym „układzie”. Dwa bieguny tego układu to formacja, którą od paru dni wziął na warsztat Włodzimierz Czarzasty, jako żywo uosobienie i tego, co przed 1989, jak też potem (czyli komunizm) – oraz „ośrodek dysydencki”, czyli tych kilka środowisk „opozycji demokratycznej”, które się „zbiesiły” wobec mateczki-partii, ale są obarczone nosicielstwem filokomunizmu. To w skrócie (i moimi własnymi słowami) agnieszkowy opis pierwszej fobii „prezesa”.

Wedle dziennikarskiego opisu Agnieszki (nie mam powodów, by nie wierzyć), Jarosław „komunę” posądza o wygaszanie społecznych kotwic świadomości, takich jak wartości serwowane przez Kościół, ale też patriotyzm, tradycja, duma narodowa, solidarność międzyludzka. Zamiast tego taniocha: ludyczność, perwrsje, nihilizm, rozk-and-roll, owsiakowizna, depolityzacja życia codziennego, nowinki w stylu Kotańskiego.

Moja odpowiedź. Otóż też sądzę tak jak Jarosław, i to nie z pozycji przeciętnego zdobywcy octu i papieru toaletowego oraz talonów, stojącego w wielonocnych kolejkach lub podlizującego się szefom – tylko z pozycji animatora ruchu kół naukowych, młodych pracowników nauki i wydawnictw, w dodatku „prezesującego” różnym organizacjom tego ruchu. Należałem w tych czasach (lata 70/80) do tych „starających się, choć nieowczopędnych”. W bojach między „starym a nowym” byłem sytuowany pośród „starego”, ale chwalę sobie, że w moim rodzonym SGPiS rozmowy 25 organizacji wytryśniętych w 1980/81 tęskniły za moją obecnością (szefa uczelnianego ZSP, Zygmunta G., wielokrotnie upominano, że wolą słuchać mnie, a nie jego). Napisałem w uczelnianej „Relacjosondzie” cykl artykułów „upadek samorządu” (wtedy!), pochwalony przez obecnego Rektora SGPiS, wtedy działacza tego co „nowe”. Przechwałki moje powyższe są drogą na skróty, by przekonać Agnieszkę, iż nie emocjonalnie, ale z pewną wiedzą i doświadczeniem twierdzę, że Jarosław nie bzdurzył w Toruniu. Oczywiście, niniejszy tekst to nie rozprawka, stąd nie wdaję się w argumentację „punkt po punkcie”, więc wystawiam się jako łatwy cel dla agnieszkoidów;

Kaczyński też – wedle Agnieszki – nosi się ze skrajną nieufnością wobec „przechrztów”, których skorupki za młodu nasiąknęły „komunizmem”, a potem ich żółtka pisały „Listy otwarte do Partii”, kumały się z Giedrojciem, dostawały poetyckiego Nobla za „ucieczkę dyplomatyczną”, wykładały „po kościołach”, itd., itp.

Moja odpowiedź. Przykład Jasińskiego czy Piotrowskiego najlepiej dowodzi, że jeśli „przechrzta” swoją postawą dowiódł, że szczerze się przechrzcił, a nie pretensjonalnie czy koniunkturalnie – może w oczach Kaczyńskiego zostać oczyszczony. Co tu gadać: obaj bracia robili doktoraty „za komuny” o to w tematyce „wrażliwej politycznie”. Ale znamienny jest tu przykład Jacka Kuronia: nie przestał on być „działaczem komunistycznym” aż do śmierci (jeśli komunizm rozumieć jako projekt kształtowania samorządnego obywatela). Sprawa „walterowska” – przecież spontaniczna i wręcz „młodokomunistyczna” – była dla Kuronia lekcją, że nie wystarczy być „za”, trzeba być też „z”, lojalnie i pokornie. A że Kuroń tak nie potrafił – to robił różne KOR-y, SOS-y, Teremiski, na własna rękę, choć zespołowo. Można powiedzieć, że „komuna” sama wypchnęła Kuronia do dysydencji, a że trafiła kosa na kamień – dysydent wyrósł ponad innych. Nie przestając być komunistą. Więc nawet tak wybitna postać „opozycji demokratycznej” nie znajduje uznania u Kaczyńskiego. Bo wie on, że „komuna” psioczyła na Kuronia nie z powodów ideowych, tylko za jego niepokorność i nielojalność.

2.       Polityczne początki Transformacji obarczone są grzechem pierworodnym niedozwolonej gry na partyturze ideowej i społecznej – to druga fobia. Reprodukcja przywództwa Wałęsy w Solidarności, udawana wieloideowość Okrągłego Stołu, swoisty BBWR (archetyp „partii władzy” w postaci Komitetów Obywatelskich, zakulisowość Magdalenki – wszystko to oznacza ni mniej, ni więcej, tylko zmowę za plecami (poza oczami) suwerena, mimo telewizyjnych pozorów;

Moja odpowiedź. Bracia Kaczyńscy rozpoczęli „nowe czasy” u boku Wałęsy. Czyli nie byli chłopcami do bicia, podwórkowymi waniuszkami-durakami, jak się ich dziś przedstawia. Ich nazwisko nie było tej marki co „Lewandowski”, ale grali w ekstraklasie. Tylko bałwan może to negować. U Wałęsy-Wachowskiego widzieli od środka, jak najpoważniejszy urząd może ulegać erozji na skutek małości charakterów, ale też jak jest grillowany przez codzienne „konieczności” (wiesz, to się nie da inaczej, niż tak a tak). I pewnie napotkali na mur w jednym czy drugim projekcie. Skończyło się paleniem kukły prezydenckiej.

Kaczyńscy niewątpliwie nie godzili się na kontynuację kadrową i swoistą „konwergencję” medialną (Agnieszka przytacza sarkanie Jarosława na michnikowszczyznę i urbanoizm). Nie byli jedyni, że przypomnę nazwisko Kornela Morawieckiego. Sprowadzanie ich niezgody do osobistych fobii – to uproszczenie, choć ma coś treściwego w sobie. Ale to da się wyjaśnić: wybitni „demokraci” polscy, tacy jak Geremek, Mazowiecki, Borusewicz, Król, Lipiński, Lipski – też mieli emocjonalną awersję do „komuny”. Gdyby to miało dyskwalifikować w polityce – mało byśmy mieli w niej kadr. Chodzi jednak „prezesowi” o coś innego: o skłonność „demokratów” do wdawania się w codzienne przytulanki biznesowo-polityczne z tymi, którzy autoryzowali „komunę” (a nie tylko w niej tkwili). To pozostaje nadal poza granicą tolerancji „kaczora”.

3.Jarosław Kaczyński swoim zachowaniem i wypowiedziami wyczerpuje znamiona choroby opisanej w książce „Paranoja polityczna…” (R.S. Robins i J.M. Post) oraz w eseju Polityczna paranoja versus polityczny realizm” (J.M. Bale). To diagnoza Agnieszki, która – jak każdy Polak – zna się również na medycynie.

Moja odpowiedź. W tradycji europejskiej ważne miejsce zajmują zarówno rozwiązania wybijające samorządność i obywatelstwo na czoło pożądanych zjawisk-procesów (Hellada), jak też rozwiązania uciekające się do przywódczej roli przepojonego misją Męża wspieranego przez „zwartą pięść” ludową (Imperium Romanum). Jeśli mówimy o demokracji – to łatwo popadamy w polityczną paranoję (wiem co piszę), na mocy której tylko tradycja helleńska jest uprawniona i seksowna, a tradycja rzymska (w dziejach najnowszych: Mussolini, Franco, Hitler, Piłsudski, itd.) jest na tyle wstydliwa, że „demokraci” – nie zdoławszy okastrować z niej Europy – preparują ją pod „hellenizm”, zastępując samorządność – prawem. Więc demokracja w narracji współczesnej to zarówno wybory, kadencyjność, instancyjność, wolności i swobody, prawa człowieka i obywatela, umowy społeczne, demonopolizacja, dekoncentracja, decentralizacja, nie-dyskryminacja, nie-uprzywilejowanie – jak też uświęcenie Prawa, a właściwie tego, co zawarte między „elementarnym poczuciem sprawiedliwości” a „przykazaniami”. Otóż między jednym a drugim znajduje się lawinowy nawis procedur, dopuszczeń, certyfikatów, algorytmów, norm, standardów, kompetencji.

Moja krytyka systemu-ustroju zainstalowanego w Polsce, a Agnieszki (i KOD-wców) krytyka Kaczyńskiego dotyczy wyłącznie wspomnianego „nawisu”. Nikt nie podważa, że Jarosławowi „o coś chodzi”, choć rozmaite środowiska czynią z niego „kryptofaszystę” albo szydzą z „Polski w ruinie”, na koniec zamartwiają się, że w oczach europejskich sprowadzamy Polskę do roli „kartofla”, niszcząc świetlany dorobek transformacyjny. Jest jasne, że od półtora tysiąca lat spadkobiercy Imperium Romanum doskonalą ów „nawis”, a doskonalą go w taki sposób, że „demokracja demokracją, a racja musi być po naszej stronie”. I chwalą sobie, że w ten sposób są jak najbardziej „hellenistyczni”.

 

*             *             *

Poza oczywistym „problemem bliźniaczym” (tak po ludzku: kto by nie zwariował?), Jarosław Kaczyński ma dwa drażniątka, wspólne ze mną:

1.       Jednemu na imię „keep smiling” (o co komu chodzi, jest dobrze), bo jest to wyuczona skłonność i zarazem umiejętność przedstawiania nawet najpaskudniejszych spraw jako „dobra jest, poprawi się”;

2.       Drugiemu na imię „stary niedźwiedź mocno śpi”, albo „chodzi lisek koło drogi”: dzieje się wiele rozmaitego zła ludziom i krajowi – a nie ma winnych, bo sprawy są mielone w procedurach, przepisach, dupochronach;

/czy naprawdę nikt nie zastanawia się, że największa w Historii – co do szkód personalno-politycznych – katastrofa lotnicza, skutek udowodnionego przez wszelkie komisje i zespoły burdelu kompetencyjno-organizacyjno-szkoleniowo-proceduralnego, spływa po rozmaitych polskich organach jak „po kaczce”?/

Jeśli te dwie fobie oznaczają paranoję polityczną – to ja jestem podręcznikowym paranoikiem. Agnieszka pisze nie na temat. Bo tylko ktoś mało obeznany z ludzką kondycją może przypuszczać, że podwójna wygrana 2015, w dodatku tak spektakularna (Komorowskiemu wiosną dawano wygraną w pierwszej rundzie, PiS-owi jesienią dawano ewentualną wygraną kosmetyczną) – to wynik szarlatanerii, a nie realnych, egzystencjalnych odczuć powszechnych. Otóż jest gorzej, niż to ukazują najbardziej zajadli nieprzyjaciele „ciepłej wody w kranie”: w polski system-ustrój wmontowano – powoli, ale konsekwentnie, można powiedzieć z rozmysłem – mechanizmy dające dwie możliwości odsysania gospodarczych treści. Jeden odsysacz to ewidentna kolonizacja gospodarcza (i tu możemy się spierać co do „oczywistych praw globalizacji-kontynentalizacji”), a drugi odsysacz to traktowanie wszystkiego co wspólne, uspołecznione i państwowe – jako karmę dla tego co prywatne. Te dwa odsysacze wprowadzono na siłę, wbrew programowi Solidarności (budowanemu przez lata), z zabezpieczeniem „tyłów” w postaci apriorycznej ich legalizacji oraz z niemal jawnym instruowaniem urzędników państwowych o „wyższości nad niższością”, czyli lepszości prywatnego. Dogmatyzm na granicy paranoi, nieprawdaż? Ktoś zliczył te miliony gospodarstw domowych, którym na wiele lat się pogorszyło (niektórym na zawsze, dziedzicznie)?

Na koniec użyję zdania równie podłego, i równie nie na temat, jak agnieszkowy artykuł. Otóż z jej własnych oświadczeń wynika, że ona też – niesiona jakąś siłą przemożną – poczynia sobie w niektórych sprawach nie bacząc ani na normy, ani na to „co ludzie powiedzą”. Bo wie, całkiem prywatnie, że to fajnie tak jest i co komu do tego. Bardzo zdziwiłaby się jednak, gdyby takie jej postępowanie zakwalifikowano jako jednostkę chorobową. A przecież są podręczniki, które kazałyby się nam nad tym zastanowić… Co ma piernik do wiatraka? Agnieszka też ma wpływ na masy.

Boli?

Dodam pośpiesznie: Jarosław Kaczyński, z zwłaszcza delfinowa „czerezwyczajka” – też karmiła się nieprawidłowościami, na które uczulony jest Kaczyński (choćby awanse w wymiarze sprawiedliwości ludzi gotowych „skracać” dla osiągniecia celu politycznego). Nasi dranie są więc mniej drańscy, bo nasi. Paranoja? Taka amerykańska – powiedziałby Pawlak z „Samych swoich”.

Biadolenia ludzi za-KOD-owanych na temat malejącej demokracji przypominają mi konkretne zdarzenie, kiedy to jeden z moich znajomych na jakimś burzliwym spotkaniu przez dwadzieścia minut wygłaszał pretensje, że się go do głosu nie dopuszcza (kto nie załapał śmieszności, niech to zdanie jeszcze raz przeczyta). Jest jasne, że formacja zwycięska w 2015 roku używa licznych technik obezwładniających, zamrażających działanie „bezpieczników” zwanych demokratycznymi, w postaci instancji, sądów, konkursów, przetargów i innych wynalazków helleńsko-rzymskich. Ale jest też jasne dla każdego (i dla Agnieszki prawie na pewno też), że jest to narów dowolnej formacji, która dotąd władała Polską, w tym formacji transformacyjnych. Jedni to robią „salonowo”, inni „na rympał”, ale zawsze w ostatecznym rozrachunku wszelkie „bezpieczniki” są „nasze”, a Krajem i Ludnością zarządza „nasza” Nomenklatura, pozostająca w zmowie, którą ja nazywam Pentagramem (mega-biznes, mega-przestępczość, mega-polityka, mega-służby, mega-media). Naprawdę muszę to udowadniać?

Kaczyński – zdaje się dodatkowo mówić Agnieszka – jest małym, małostkowym oszustem. Bo potrafi, kiedy trzeba, pogłaskać Oleksego, schować Kurskiego, Ziobrę, Macierewicza, siebie, pozdrowić braci Rosjan. I to jest straszna podłość oraz zapowiedź totalitaryzmu. Bo Miller, Tusk, Palikot, Buzek, Suchocka, - nie oszukali nikogo.