Kiedy narracja przechodzi miękko w ględzenie

2012-09-24 15:24

 

/krótki komentarz „tuż po”/

 

Ekonomiści – jak każdy inny narodek – mają swój własny slang, poruszają się w zestawie około 1000 słów (niektórzy nie więcej jak 300), których znaczenie w większości rozumieją podobnie, choć około 10% pojęć jest przedmiotem bojów, nieporozumień i uzgodnień.

Nie trzeba dodawać, że zdrowy psychicznie szary obywatel nie rozumie tego języka, tak jak nie rozumie slangu informatyków, diagnoz lekarskich, algorytmów prawniczych, żargonu hydraulików, regulaminów bankowych i instrukcji obsługi większości urządzeń technicznych.

Mam przekonanie, że w coraz większym stopniu grypsera ekonomiczna ma za podstawowe zadanie ograniczyć liczbę świadomych, w tym sensie pełnoprawnych uczestników debaty ekonomicznej, jeśli taka miewa miejsce.

Zebrał się kwiat ekonomii, bukiet, z którego niektóre piękne egzemplarze same się wyeliminowały, zanim ów bukiet ułożono do końca.

Ze wszech miar poważni ludzie. Ale organizator-moderator (Kaczyński czy Skowroński?) nie zdołał przymusić bukietu – w większości dydaktyków przecież, nauczających młodzież podstaw ekonomii – aby mówił językiem zrozumiałym dla tych, którzy karmią Gospodarkę swoją żywotnością i przedsiębiorczością. Nie zadbał o to zatem, by dysputa przeniosła się pod strzechy.

Szkoda.

Na szczęście kilkoro ekonomistów wyzwoliło się ze skłonności do napuszonych, dusznych sformułowań, i wtedy słońce okazywało się jaśniejsze.

Niemniej – odjąwszy rozmaite racje i intencje czysto polityczne (z czystością czasem nie mające wiele wspólnego) – dało się tego słuchać. Mam swoje prywatne kryterium oceny dysputy: jeśli pojawiają się w niej głosy, dla których inni zaproszeni porzucają swoje przygotowane uprzednio krągłości i wolą odnieść się do tego, co powiedziano – to mamy do czynienia z dobrym początkiem. A kiedy klaruje się kilka tematów, wokół których powstaje – gdzieś „ponad” – zawiesina intelektualna i zalążki konceptów zintegrowanych (akceptowanych wstępnie przez większość) – to już można mówić o efekcie.

Po pierwsze: bardziej lub mniej otwarcie większość przychyla się do poglądu, że Państwo ma większą skłonność do wprowadzania patologii do życia gospodarczego, niż do skutecznego klarowania, prostowania, witaminizowania jej. Pytanie, czy ta skłonność jest przypadkowa, czy ustrojowa. Podatki, budżety, branże społeczne (edukacja i nauka, kultura duchowa, ochrona zdrowia, społecznikostwo, kultura fizyczna), inwestycje, państwo stricte (służby, administracja), system emerytalny (przede wszystkim OFE), zapaść demograficzna – to główne (w dyskusji) gniazda patologii.

Po drugie: ześrodkowanie uwagi Państwa na losie mikroprzedsiębiorców i MSP (czyli, w sumie, na rynku a nie na gronach nomenklaturowych obsiadłych wokół administracji) – to paląca potrzeba polskiej Gospodarki. Stworzenie warunków dla niekrępowanej i pozbawionej ciężarów ponad siły działalności różnorodnych przedsiębiorców (w biznesie i w obszarach pozabiznesowych) – powinno być swoistym „nowym otwarciem” dynamizującym Gospodarkę (mówiono wręcz: stać nas na cud).

Po trzecie: budżety nie są sakiewkami dla zarządzających nimi „interesów” politycznych, tylko są własnością społeczną, mającą służyć deklarowanym w statutach celom, a ni tym, którzy udają, że te cele chcą realizować, a w rzeczywistości zachowują się jak udzielni książęta „u koryta”. Rozmaite „wycieki” budżetowe są patologią, umożliwianą przez prawo, którego stanowienie i egzekwowanie jest obarczone interesami politycznymi, a być też może nie do końca legalnymi.

Po czwarte: rynek pracy to nie jest swobodny zasób, z którego można wyławiać rodzynki a resztę porzucić bez troski. Z wielu powodów ideowych najniżej w hierarchii zatrudnienia nie powinno być bezrobocie, tylko roboty najmniej atrakcyjne – ale jednak pozwalające na to, by każdy chcący pracować miał taką okazję. Każda rodzina (gospodarstwo domowe) powinna mieć szanse na dochód z pracy swoich członków.

Po piąte: warto dokonać przeglądu dziedzin gospodarczych i wybrać te (być może uruchomić dotąd niedoceniane), które gwarantują rzeczywisty postęp, a nie role drugorzędnego dostawcy dla tych gospodarek, które na progresie stoją.

Po szóste: najłatwiejszy sposób opodatkowania, polegający na „przyłożeniu” PIT, składek zdrowotnych, rentowych i emerytalnych – jest jednocześnie najpoważniejszym hamulcem gospodarczym. Znalezienie rozwiązania bardziej logicznego – jest potrzebą chwili.

Po siódme: dylemat taki, czy walczyć o wzrost, czy walczyć z długami, czy dbać o równowagę, czy poszerzać obszary dobrobytu – jest dylematem aksjologicznym, opartym o pakiety różnorodnych wartości, powinien być „wyprowadzony” poza dysputę stricte ekonomiczną.

Generalnie: w dyspucie brały udział cztery „rasy” ekonomistów: NARZĘDZIOWCY, którzy gospodarkę traktują jak odczłowieczony mechanizm, WRAŻLIWCY, dla których gospodarka jest jedną z form społecznego obcowania wszystkich ze wszystkimi, PROCESUALIŚCI, którzy stawiają na redagowanie trendów, tendencji, metabolizmu gospodarczego oraz POLITYCY, którzy rozważają sprawy gospodarcze w kontekście gry wszystkich ze wszystkimi o wszystko, z uwzględnieniem siły nielicznych i planktonowatości pozostałych.

Niezależnie od tego, co sądzę o zawartości merytorycznej tego spotkania oraz o wymienionych „rasach” ekonomistów – sądzę, że takie dysputy są potrzebne, w dodatku nikomu nie wolno odmówić prawa do organizowania takich dysput. Przypominam na tym tle, że świat ekonomii nie składa się wyłącznie z kilkudziesięciu postaci powszechnie znanych. Myśl ekonomiczna zagnieździła się w rozmaitych polskich środowiskach dużo szerzej.

Szkoda, że osoba, która zdołała zwołać tak zacne grono, nie wytrzymała w deklarowanej roli pokornego słuchacza i pokusiła się o bardzo, bardzo polityczny komentarz podsumowujący. Rad bym usłyszeć i przeczytać, co to jest ten MULTAZJANIZM. Znalazłem to słowo jedynie w tekście zawierającym przejęzyczenie w tłumaczeniu tekstu amerykańskiego, ale z pokorą przyjmę, że się nie znam na czymś, co dla innych jest oczywiste.