Kiedy wykształcenie jest wyższe…?

2018-07-10 02:48

 

Jeden z moich szanowanych bardziej niż bardzo FB-friends'ów opublikował tabelkę, z której wynika jasno, iż wykształcenie Polaków rośnie. Staje się wyznacznikiem ogarnięcia i rozgarnięcia.

Dorzucę kilka uwag nieuczesanych.

Za czasów „moich” wykształceniem wyższym nazywano taki status, który wiązał się z dyplomowym ukończeniem uniwersytetu, politechniki lub akademii ew. Szkoły Głównej (nazwa staropolska). Dużo było szkół pomaturalnych, pozwalających uzupełnić „maturę bez zawodu” jakąś profesją albo uzupełnić maturę zawodową jakąś umiejętnością humanistyczną czy menedżerską.

Obecnie obserwuję trzy zasadnicze przestrzenie „wyższości wykształceniowej”:

  1. Zamiast szkół pomaturalnych powstają i znikają dziesiątki „powiatowych szkół wyższych”, kończonych dyplomami potwierdzającymi status wykształcenia wyższego;
  2. Większość uniwersytetów, politechnik i akademii pęcznieje filiami zaocznymi, wieczorowymi i „powiatowymi”, okrężną drogą udostępniającymi „poważny” dyplom;
  3. Edukacja pomaturalna nawet w dawnych, tradycyjnych, szanowanych uczelniach sprowadza się często do „produkcji” dyplomantów biegłych w niepogłębionych „gadgetach”;

Tę trzecią przestrzeń wyjaśnię, bo to ona jest odpowiedzialna za zjawisko, które nazywam „suwnicowy uniwersytecki”.

Moje początki „wyższej edukacji” to prestiżowa naonczas techniczna akademia wojskowa (elektronika) i jeszcze bardziej prestiżowa „kuźnia czerwonych kadr” o profilu ekonomicznym (w moim przypadku: ekonometria). Niezależnie jednak od tego, jak tę moją edukację podsumowano niegdyś formalnie – to zakończyła się ona w latach 80-tych ubiegłego wieku i miałem wystarczająco czasu, by ona pożółkła w mojej głowie, a nie tylko w szufladzie. Iluż ja znam inżynierów i magistrów, którzy nie przeszliby najprostszego sprawdzianu wiedzy w swoim – podobno – zawodzie!

Mam wrażenie, że gdybym swojej podróży ku inteligenckości nie poprowadził wielo-dyscyplinarnie, i gdybym nie dbał o ustawiczną „rewitalizację” swojej erudycji – to wylądowałbym w zapadni dość powszechnej przynajmniej w Polsce (i chyba w krajach „byłego obozu”): otóż obycie w obsłudze dziesiątków gadgetów takich jak komputer-internet czy języki inne niż ojczysty-domowy, a także opanowanie dziesiątków umiejętności życiowych (nie mylić z umiejętnościami społecznymi) – wpisuje się dziś do indeksów i zalicza do wykształcenia wyższego.

Mój "ogólniacki" nauczyciel matematyki i wychowawca przedmaturalny, Hipolit Gulewicz (pozdrawiam!) żartował sobie dawno temu na temat „wyższych szkół gotowania na gazie” – i nie wiedział wtedy, jakim jest prorokiem!

Jest dla mnie oczywiste, że każdy kto zechce, może obecnie w trzy licencjackie lata opanować warsztat zawodowy na dużo większym poziomie niż Platon z Arystotelesem, abiturienci dawnych chińskich szkół urzędniczych, nawet Newton z Kopernikiem.

Nie to jednak stanowi o „wyższości” wykształcenia.

Załóżmy, że jestem ekonometrykiem, czyli specjalistą od tworzenia i zastosowań zmatematyzowanych modeli gospodarczych. Kiedy studiowałem w tej branży – zaliczałem mnóstwo przedmiotów wznoszących mnie do poziomu „lotu ptaka”, w kierunkach społecznych i humanistycznych. Ale kiedy spotykam się dziś z absolwentami albo studentami tej samej „szkoły wyższej” – to nie mam z nimi wspólnego języka (a raczej żadnego języka), bo są oni przede wszystkim biegłymi operatorami zdigitalizowanych technik analitycznych i prognostycznych, na poziomie „suwnicowego”. 90% z nich w ogóle nie rozumie (nikt im tego nie wbił do CV), jaką jest kuchnia nawet najprostszej relacji, w rodzaju >>dochód zależy od sumy pracy dawanej przez wielu oraz od jej „uzbrojenia” sprzętowego i kulturowo-cywilizacyjnego<<. Niby ja i oni mamy wdrukowany ten sam wzór:

D = P x W

(dochód jako funkcja nakładu pracy pomnożonej o wydajność),

ale im wbito do dyplomów zdigitalizowaną inżynierię, a mnie uczono złożoności procesów gospodarczych i ich osadzenia w rzeczywistości społecznej-humanistycznej.

Jan Michał Maria Kolupa, profesor z podstawą matematyczną, który uczył mnie kluczowego przedmiotu – podał na początku roku akademickiego listę lektur obowiązkowych (lektur – dodajmy – wypełnionych „słupkami”, funkcjami matematycznymi, wyrafinowanymi technikami obliczeniowymi) – po czym na następnej godzinie przystąpił do omawiania swojej najnowszej wtedy książki o zastosowaniach macierzy brzegowych w planowaniu i analizach ekonomicznych – tak jakbyśmy te lektury już „zaliczyli” i przestudiowali podczas piętnastominutowej przerwy. Bo – słusznie – traktował te lektury nie jako wymagane do zaliczenia w indeksie, tylko jako niezbędne minimum do dalszej, normalnej edukacji. Postęp, panie, postęp!

Dlatego właśnie - pochwalę się, he-he - mogę dziś na potrzeby pewnej konferencji, bez większych przeszkód pisać "z ręki" referat "Zastosowania owali Cassiniego w badaniach operacyjnych". Z własnym wsadem intelektualnym (chyba, he-he).

Bronisław Minc (brat Hilarego) co roku publikował obszerną „cegłę” relacjonującą świeżutki dorobek teoretyków ekonomii, a kiedy ja – sam sobą zachwycony – pochwaliłem się przed nim (w trybie edukacji indywidualnej) świeżo nabytą w Stuttgarcie książką (Investitions Und Produktions-Politik in der Internationalen Unternehmungs) i popisywałem się przemyśleniami o jej zawartości – zareagował w pewnej chwili: no, dobrze, ale gdyby pan uważniej przeczytał kilka stron dalej, to zauważyłby pan, że…Przypominam: książkę dopiero co przywiozłem w Niemiec, kupioną za skromną "dietę" kosztem piwa, a on już ją znał...

Usprawiedliwiało mnie chyba tylko to, że niemiecki język (do dziś) nie jest moim podstawowym spośród „zachodnich”.

Jakże różnili się obaj w tym podejściu do edukacji od pożółkłej profesury (pamiętam konkretne nazwiska), która konsekwentnie, rok-w-rok, odczytywała swoje sypiące się ze starości notatki z najlepszych swoich lat, nie fatygując się nawet, by spojrzeć na studenterię zebraną w amfiteatralnych ławach auli SGPiS-owskich…!

 

*             *             *

Więc, drogi Pawle, mój (nie tylko FB) dobry kolego, nadal imponujesz mi próbami znajdowania w statystykach argumentów do rozmów o rzeczywistości gospodarczej i politycznej, ale podpowiadam (zresztą, wiesz to): statystyka to takie narzędzie, które pozwala mówić, że obaj mamy „średnio po 500”, podczas gdy tak naprawdę ja mam 200, a Ty 800. Dyplom podsumowujący „dorobek indeksowy” nie jest najlepszym wskaźnikiem wyższego wykształcenia, głównie dlatego, że coraz mniej – przerażająco mniej – uczelnie dbają o to, by rzeczywisty wsad edukacyjny w te indeksowe zaliczenia odpowiadał wyższemu poziomowi erudycji i umysłowych umiejętności łączenia „jednego z drugim”.

Gdyby przytaczana przez Ciebie tabelka miała tytuł „posiadacze nieprzeterminowanych dyplomów” – byłaby prawdziwsza, a tytuł „udział osób z wyższym wykształceniem w populacji” jest po prostu „do niczego”.

Szkoda tylko, że absolwenci współczesnych gadżeciarskich "fabryk dyplomów" mają w taryfikatorach wynagrodzeń i w konkursach na "stanowiska" większe chody i wzięcie niż prawdziwi fachowcy... Panie Ministrze, to również uwaga do Pańskiej rozwagi, a nie tylko koleżeńska uwaga do Pawła...