Kilka omsknięć

2013-09-02 11:12

 

Jestem z tych, którzy człowieczeństwo rozumieją w taki oto sposób, że wszelkie międzyludzkie pozytywne afekty i działania są – wyobrażam sobie – bezwarunkowe.

Bezwarunkowo mamy do siebie stosunek serdeczny. Bezwarunkowo wspieramy się w potrzebie. Bezwarunkowo poprawiamy coś w otoczeniu, co nie jest doskonałe. Bezwarunkowo sami się doskonalimy. Cokolwiek robimy dobrego, o czym wiemy, że jest pożądane szeroko, a i nam się widzi jako dobre, piękne, prawdziwe, sprawiedliwe, cnotliwe, pożyteczne – robimy to bezwarunkowo. W jakiejkolwiek sprawie odnosimy się do innych – jesteśmy wobec nich serdeczni dlatego, że są i że się do nich zwracamy, a nie z powodu instrukcji czy świadomości, iż nas obserwują.

Tak, wiem, sam jestem bardzo ubogi w takie człowieczeństwo. Ale nie przeszkadza mi to widzieć, w jak wielkim deficycie tego dobra żyjemy.

Ot, choćby fenomen Związków Zawodowych, powszechnie postrzegany jako największe historyczne osiągnięcie lewicy. Powołany przez Historię jako reprezentant krzywdzonego Ludu Pracującego, wzmiacniający siłę i głos tego Ludu przeciw Pracodawcom i Systemowi-Ustrojowi, kiedy z ich strony pojawiają się zakusy, by im – Pracownikom obniżać standard pracy, warunki pracy, wynagrodzenia. Związek zawodowy z założenia jest roszczeniowy, i to bez sensu. Wypracował-adoptował  sobie takie narzędzia protestu jak strajk, czyli groźba „rozwalenia straganu” przedsiębiorcom, jeśli nie dołoży „każdemu po równo”. Mimo to widać, że związek zawodowy jest obiektywnie zainteresowany istnieniem pracodawców i wyzysku, bo bez tego nie miałby racji uzasadniających wszystko, co się ze związkiem zawodowym kojarzy.

Albo Kapitał, czyli zakumulowany tytuł do dochodu „samoistny”, nie wymagający własnego wkładu do społecznej puli dobrobytu. Istotą Kapitału jest to, że jeśli dysponuje się wystarczająco dużą jego „masą” – można nic nie robić, a nawet szkodzić – a i tak ma się pierwszeństwo w korzystaniu z tego, co wypracowały wcześniejsze pokolenia i co jest wytwarzane „na świeżo”. Pół biedy, jeśli polega to na „wyzysku prostym”: wielu ludziom zabiera się jakiś maleńki ułamek ich dochodu, przez co ten kto zabrał ma w sumie więcej od kogokolwiek. A co, jeśli Kapitał jest Fikcyjny? Jeśli już w momencie generowania tytułu do dochodu wiadomo, że nikt w żadnej niszy gospodarczej nie wytwarza dochodu równoważnego temu kapitałowi? Wtedy przy „rozliczeniu” okazuje się, że poważnej grupie społecznej nie zabezpieczono zaopatrzenia, bo fikcyjni wzięli i czmychnęli!

Najbardziej bawi mnie Budżet. Potoczne wyobrażenie o nim jest takie, że z rozmaitych dochodów potrąca się jakąś część po to, by ją zebrać w jeden fundusz, przetworzyć tak jak ze spadniętych owoców robi się napoje sfermentowane – i odesłać z powrotem do tych, którym potrącono, aby ich dalsza robota była mnożnikowana, bardziej wydajna. Okazuje się jednak, że budżety państw, samorządów, korporacji (budżety, nie obroty), organizacji „społecznikowskich”, a nawet gospodarstw domowych – to całkiem autonomiczne „gałęzie przemysłu”, administrowane nie w celu mnożnikowania czegokolwiek, a zwłaszcza wydajności podatników i opłatodawców, tylko w celu zaspokojenia specjalnej warstwy polityczno-nomenklaturowej, zupełnie ślepej na dobro powszechne, traktującej budżety jako dobro sobie należne.

Równie zabawny jest fenomen Rynku. Czyli takiego miejsca w przestrzeni publicznej, gdzie ścierają się lub zmawiają rozmaite racje, a wszystkie są równorzędne i równoprawne, niezależnie od tego, jakiej dziedziny dotyczą, kto nimi zarządza, jak wielki mają oddźwięk, gdzie panuje tzw. idealna konkurencja, gdzie niezauważenie „wmontowane” są mechanizmy sprawiedliwej weryfikacji oraz samoistnego korygowania rozmaitych nierównowag. Utopijność poglądów, stawiających Rynek na ołtarzu, ujawnia się poprzez fenomen Monopolu, czyli – owocującego wyzyskiem – splotu instytucji społecznych i rozwiązań publicznych, dających jednym podmiotom „automatyczną” przewagę nad innymi podmiotami w najistotniejszych parametrach gospodarczych, społecznych, politycznych. Monopole są wszędzie i dotyczą wszystkiego, Rynek pod ich ciężarem zdycha zawsze.

Podobnie jest z fenomenem Inwestycji. Jak świat światem kazano nam rozumieć, że inwestycja polega na chwilowym powstrzymaniu się od konsumpcji, od bezpośredniego skorzystania z owoców swojego trudu – aby nazbierane w ten sposób oszczędności przeznaczyć na coś trwałego, systemowego, co ułatwi dalsze życie, uczyni dalsza pracę wydajniejszą, wzniesie gospodarowanie na jakościowo inny poziom. Tymczasem współcześnie, na całym świecie, z podkreśleniem krajów zapyziałych politycznie jak nasz, inwestycja pojmowana jest jak budżet! Jest projektem opartym na wydzielonym funduszu, który „trzeba” wykonać (czyli wydać pieniądze co do złotówki), a w dodatku systemowo inwestycje są powtarzalne, istnieją wskaźniki odpisów, iteracje planów inwestycyjnych, nawet wtedy, kiedy jeszcze nie wiemy, na co dokonuje się odpisów.

Jest jeszcze takie rozwiązanie, które nazywa się Zatrudnieniem i mylone jest nagminnie z Pracą. Człowiek od zarania podejmował rozmaite działania wymagające wysiłku i uciążliwe, aby zaspokoić swoje potrzeby owocami swojego trudu. Z czasem dokonał się rozdział między zaspokajaniem potrzeb a świadczeniem pracy, do tego stopnia, że bezpośredni związek między tymi dwiema komplementarnymi funkcjami pracy – zginął pośród rozwiązań instytucjonalnych. I teraz każdy może powiedzieć: rozumiem, że jesteś głodny, nieodziany, bez dachu nad głową, ale widzisz, nie mam dla ciebie zatrudnienia, więc szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie, w jaki sposób się najesz, odziejesz, zamieszkasz. Kiedy jednak już staniesz na nogi, dostaniesz zatrudnienie – to nie zapomnij, że pierwszym twoim obowiązkiem jest podatek i spłata odsetek od długów.

O utowarowieniu albo „ubudżetowieniu” takich dziedzin życia jak mieszkanie-Dom, edukacja-Szkoła, nauka-Uniwersytet, podróż-Transport, odpoczynek-Rekreacja, a dalej Sport, Art, urzędy, sądy, polityka, a nawet – nie uwierzycie – religia czy pomoc socjalna – nawet nie chce mi się pisać.

 

*             *             *

Teraz Czytelnik, zdumiony moim wywodem, nie wie już, co myśleć o mnie. Zwłaszcza jeśli zna moje liczne notki internetowe pisane „w imieniu i na rzecz” Proletariatu i prawdziwej Przedsiębiorczości, nie mylonej z Rwactwem Dojutrkowym.

Zdumiewa moich „niektórych” tak otwarta krytyka niektórych historycznych osiągnięć Ludzkości i Człowieka.

Ano, to wyjaśniam: człowieczeństwo tych, którzy w codziennym politycznym trudzie wykuwają naszą przyszłość, mogłoby polegać na tym, żeby Związek Zawodowy powoli ustępował Samorządowi, podmiotowemu, nie podporządkowanemu Państwu, żeby Kapitał przestał polegać na akumulacji tytułów do dochodów (również tych bez pokrycia), tylko służył formułom Spółdzielczym, gdzie zawsze chodzi o dobro załogi, żeby Budżet pozbawić atrybutu wyłączności, a nawet sekretności, w taki sposób, aby podatnik i opłatodawca rozumiał, na co się „zrzuca”, co nazywa się Public Collection, żeby Rynek trzymał się nie-monopolistycznej formuły Tygla, żeby Inwestycja miała charakter społecznego Uzgodnienia, żeby Zatrudnienie powróciło do formuły Świadczenia Potrzebnego.

Ktoś bystry zauważy: już takie coś było, nazywało się Kraj Rad. I owa Страна Советов miała różne swoje postacie naśladowcze, np. w Europie Środkowej, w Mongolii, Chinach, Wietnamie, Korei, Libii, na Kubie, w Wenezueli, Kambodży, itd., itp.

Odpowiadam: bzdura. Kto mnie zna, ten zna również moje określenie „socjalizm domniemany”. Kto mnie zna jeszcze lepiej, ten wie, że od dawna stawiam bardziej na wewnętrzne, psycho-mentalne przemiany Człowieka, a nie na rozwiązania instytucjonalne-państwowe.

Powtórzę. Bezwarunkowo mamy do siebie stosunek serdeczny. Bezwarunkowo wspieramy się w potrzebie. Bezwarunkowo poprawiamy coś w otoczeniu, co nie jest doskonałe. Bezwarunkowo sami się doskonalimy. Cokolwiek robimy dobrego, o czym wiemy, że jest pożądane szeroko, a i nam się widzi jako dobre, piękne, prawdziwe, sprawiedliwe, cnotliwe, pożyteczne – robimy to bezwarunkowo. W jakiejkolwiek sprawie odnosimy się do innych – jesteśmy wobec nich serdeczni dlatego, że są i że się do nich zwracamy, a nie z powodu instrukcji czy świadomości, iż nas obserwują.

To też utopia. Ale ma tę zaletę, że powstrzymuje mnie od wdawania się w beznadziejne wynalazki Ludzkości.

Bo przyjdzie walczyć. A na wojnie, jak to na wojnie, zamiast dążyć do porozumienia – dąży się do wojny. A jeśli już porozumienie – to takie, w którym „musi stanąć na moim”.