Kolonizacja na prawie Balcerowicza?

2015-02-02 05:42

 

Słyszę, że człowiek „wygaszany” przez wszystkie poważne rządy, specjalista od osadnictwa kapitału spekulacyjnego i menedżerstwa rwaczego, wybitny osiągacz równowagi krótkookresowej za cenę usilnej wyprzedaży dóbr i krańcowo barbarzyńskich wykluczeń oraz wasalizacji Państwa – został zaangażowany przez kolejną samobójczą ekipę rządową. Pisałem o nim TUTAJ, TUTAJ, TUTAJ też.

Przypomnę, że kluczowe pozycje w rządzie ukraińskim zajmują „importowani” fachowcy od operowania finansami, którzy może nie są czystej krwi dziećmi Miltona Friedmanna, ale coś wspólnego z tym monetarystycznym nasieniem ideologicznym mają (patrz: TUTAJ).

Terapia szokowa – to pojęcie wyśmiane nie tylko w amerykańskim stylu przez Naomi Klein. Dlatego ukraiński koncept szokowy nazywa się „Lodołamacz”(patrz: TUTAJ. Jak zwał tak zwał.

W dziedzinie politycznej Ukraina potrzebuje przebudowy Państwa z biurokratyczno-oligarchicznego w inne. Samo napięcie się na korupcję – to leczenie objawowe.

W dziedzinie gospodarczej podstawowe zadanie rządu ukraińskiego – to uniknięcie kolonizacji, co pod wodzą niesterowalnego (coś ostatnio cichego) premiera będzie trudne.

 

*             *             *

Świat gospodarczy wymyślił koncept spółki komandytowej, a ja go króciutko rozwinę poniżej. Przypomnę tylko za Pedią istotę tego rozwiązania. Początki spółki komandytowej sięgają XI wieku. Wówczas w średniowiecznych Włoszech powstała umowa o nazwie accomanditaria, która dała początek współczesnej spółce komandytowej. Na podstawie tej umowy wspólnik posiadający określone towary lub środki pieniężne (commendator) powierzał je kupcowi morskiemu, który w trakcie swoich podróży obracał otrzymanym kapitałem, a następnie rozliczał się z osobami, od których uzyskał środki (tractatorcommendarius). Z czasem umowa ta zaczęła być wykorzystywana również w handlu lądowym. Istota umowy accomanditaria polegała na tym, że commendator wnosił swój majątek, lecz pozostawał bierny ryzykując jedynie utratę zainwestowanych środków, a commendarius wnosił przede wszystkim swoją aktywność, zaradność oraz umiejętności handlowe, lecz odpowiadał za zobowiązania wobec osób trzecich[1]. Wraz z rozwojem przedstawionej formy działalności, zobowiązująca umowa określająca współpracę między jej stronami przekształciła się w samodzielną strukturę organizacyjną.

Świat wymyślił też akcjonariat pracowniczy. Pisałem o tym choćby TUTAJ. W wersji amerykańskiej jest to szwindel żerujący na luce kulturowej między Kapitałem a Pracą. Szwindel polega na tym, że cała ta dychotomia, zwana przez marksistów sprzecznością między Pracą a Kapitałem, zostaje „wyprowadzona” poza lokalną społeczność. Pracownik zostaje oderwany od konstytuującej go wspólnoty zamieszkania (gdzie są jego rodzina, sąsiedzi, sprawy lokalne, dom) i wkomponowany w inną rzeczywistość, gdzie ustawia się go w roli załoganta, który ma prawo do zysku. Prawo enigmatyczne, bo zysk od strony formalnej kształtują księgowi, a nie rzeczywisty wkład pracy. W ten sposób załogant-pracownik ma prawo do zysku, ale nie ma wpływu na sposób wyliczania go (od tego jest management). Jest współwłaścicielem rejestrowym, a nie rzeczywistym.

Tymczasem rozwiązanie pożądane jest proste jak drut i łączy w jedno dwie wielkie idee postępowe: samorządność w polityce i spółdzielczość w gospodarce.

Pisałem: Pofantazjujmy, przenosząc stosunki własnościowe na grunt terytorialny, a nie na grunt podmiotów gospodarujących. Gdyby tak całą ziemię municypalno-komunalną oddać w zarząd lokalnemu samorządowi, podobnie jak wszelkie budynki na tej ziemi znajdujące się? To brzmi może niezrozumiale, więc powtórzę: cała ziemia i wszelkie budynki są znacjonalizowane w ten sposób, że prawo do ich eksploatacji znajduje się w rękach lokalnej wspólnoty. To nie musi oznaczać wydzierania własności dotychczasowym właścicielom. Chodzi o podmiotowość lokalnej wspólnoty w eksploatacji ziemi i budynków. Dopiero wszystko, co w budynkach i na ziemi, jest w dyspozycji podmiotów gospodarujących. 

Wtedy budżet lokalnej wspólnoty byłby dużo bardziej klarowny, niż wtedy, kiedy łaskawca-przedsiębiorca gotów jest „odpalić” coś z podatków (zysk kształtują księgowi). „Odpalić” gminie albo wójtowi. 

Akcjonariat pracowniczy w formule znanej z Ameryki, a także z polskich doświadczeń, wyróżnia tylko zatrudnionych, przeciwstawianych w ten sposób pozostałym mieszkańcom, do tego łatwo jest go rozsypać manewrami kadrowymi. To brzmi może „nie po myśli”, ale warto zapytać tych, którzy w ramach prywatyzacji w ciągu ostatnich 22 lat stali się właścicielami 10-15-20-procentowych pakietów akcji (udziałów): czy jeszcze pracują, jakie dochody uzyskali, jaki wpływ mają na funkcjonowanie strategiczne i doraźne „swoich” przedsiębiorstw. Okaże się – mam przeczucie – że te ich pakiety były po prostu jednorazową łapówką za zgodę na prywatyzację, łapówką przede wszystkim dla związkowców. 

Powtórzę swój „koncept alternatywny”:  cała ziemia w ręce wspólnot samorządowych (inna sprawa, czy to są wspólnoty, czy dominia lokalnych koterii), wszystkie budynki też, a wtedy niech się przedsiębiorcy (prywatni, grupowi, uspołecznieni) wykazują, wcześniej opłaciwszy za użytkowanie ziemi i budynków (budowli). Lokalny samorząd ma w ten sposób udział w miejscowym biznesie, nie musząc być jego udziałowcem, nie firmując też „współwłaścicielstwa rejestrowego”. 

Czynienie pracownika akcjonariuszem – jakże szlachetne w intencjach – podtrzymuje jego oderwanie od rzeczywistości domowo-lokalno-rodzinno-wspólnotowej i utrwala jego nienaturalny związek z załogą przedsiębiorstwa i Kapitałem, które jutro mogą przestać istnieć, w tym sensie są pisane palcem na wodzie.

 

*             *             *

Reforma gospodarcza powinna rozpocząć się od powszechnej komunalizacji-municypalizacji majątku kapitałowego (zdolnego przynosić dochód). Nawet kosztem zabezpieczeń przed radosną twórczością nagle wzbogaconych administracji lokalnych.

Następnie wszelkie podmioty gospodarujące powinny przeistoczyć się w spółdzielnie (nie rozpiszę tu się szczegółowo, ale zapewniam, że rozumiem, iż nie każdy pracownik „nadaje” się na spółdzielcę).

I dopiero tak ugruntowawszy zabezpieczenia przed kolonizacją – wnosimy do gospodarki kulturę komandytową, bezpośrednio i wprost albo poprzez kontrakty menedżerskie. Jednym słowem, uwłaszczone samorządy terytorialne i spółdzielnie pracownicze  POWIERZAJĄ na własne ryzyko konkretne zadania gospodarcze (strategię rozwoju) osobom i ekipom przedsiębiorczym, mającym jakiś PATENT na pomyślność gospodarczą.

 

*             *             *

Naprawdę żal mi zarówno tych ponad 500 doborowych polskich przedsiębiorstw wpisanych do pierwszej odsłony NFI, które poszły na rzeź, i jeśli dziś funkcjonują nieźle, to przysparzają dostatku nie pracownikom, tylko „przyjezdnym” (może ktoś ogłosi raport na ten temat?) – ale żal też tych, które dla bieżączki budżetowej zostały wyprzedane za bezcen albo z dopłatą w innym trybie niż poprzez NFI. Z tą dopłatą nie żartuję: wiele prywatyzacji polegało na tym, że spłacano je środkami będącymi na kontach prywatyzowanych przedsiębiorstw, albo kredytem wziętym pod zastaw ich majątku!

Dziś mogły to być powiernicze spółki komandytowe, w których pod patronatem samorządów uczestniczyłyby spółdzielcze załogi i pozyskani fachowcy od strategii mikro-ekonomicznych.

Cóż…