Komu jaśniepaństwo, komu berło, komu kierat

2012-09-19 07:23

 

/UWAGA – mam pełną świadomość, że poniższa notka, tak jak wszystkie inne, nijak się ma do najważniejszej w kraju wiadomości, która nabiera wagi coraz cięższej w miarę, jak zbliża się sobota: tą wiadomością są „sekrety, zmartwienia i plotki” dotyczące zamążpójścia niezbyt urodziwej i niezbyt rozgarniętej panny, za to z dobrego, prezydenckiego domu. Ciekawe, że palniętym w czajnik rodzicom zupełnie to nie przeszkadza/

 

Do rzeczy

 

Mam przeczucie (można powiedzieć: I have a dream), że zbliżamy się narodowym pochodem do stanu wrzenia. Powiem, jak sobie wrzenie wyobrażam.

 

Jako malec zaglądałem do garnków z wodą, które stały „na ogniu” albo „na płycie” (ceramiczna kuchnia z żeliwnymi fajerkami, niegdyś normalka na wsi) i obserwowałem, jak na dnie i ściankach takiego garnka pojawiają się bąbelki powietrza. Dziś rozumiem to fascynujące zjawisko: zimna woda jest „nasączona” powietrzem. Kiedy się ją podgrzewa, część powietrza się wytrąca z wody i zakotwicza się na ściankach naczynia.

 

Bąbelków przybywało, coraz więcej, coraz prędzej. Niektóre odrywały się od ścianek garnka, zmykały ku powierzchni i „pykały”, jak bańki mydlane. Liczyłem je zrazu, ale po minucie było już to niemożliwe: dziesiątki, potem setki małych bąbelków „pykało” na powierzchni wody. Aż w końcu, zamiast bąbelków, cała woda zaczynała bulgotać (już o „pykaniu” nie ma mowy). Dziś wiem, że nazywa się to „parowanie całą objętością”, co oznacza, że już nie bąbelki powietrza wytrącają się z wody, tylko cała woda (ciecz) zamienia się w parę wodną (gaz nasycony wilgocią).

 

Wtedy Mama przerywała mi fascynujące obserwacje, wrzucając do wrzątku warzywa i różne „ingredienty” obiadu, który miał niebawem wylądować na stole.

 

Lubiłem te obserwacje, to mrowienie w kręgosłupie, ten dreszczyk emocji, jaki ma każdy, kto obserwuje niepojęte procesy, oczekuje nieznanego, przeczuwa burzę.

 

Z podobnym dreszczem obserwowałem zawsze „bąbelki” w życiu społecznym, kiedy to z chłodnego zrazu, uładzonego ustroju-systemu wtrącały się gorętsze „pęcherzyki” i osiadały na boku, „na ściankach systemu”, poza głównymi procesami. Miałem też okazję uczestniczyć na żywo, przytomnie i świadomie w „bulgotaniu” wrzątku w czasach pierwszej Solidarności.

 

Do wrzątku solidarnościowego wrzucono „dla ochłody” najpierw „stan wojenny”, a kiedy po kilku latach znów spod skorupy czuć było wrzącą lawę – zaserwowano nam pakiet ustaw transformacyjnych. Znakomicie schłodziły one nastroje, ale był to chłód złowieszczy, podszyty niepewnością. Balcerowicz nazwał to „terapią szokową”.

 

Zacytuję w całości Juliana Kutyłę (Krytyka Polityczna). Terapia szokowa – przekonanie, że wstrząs często bywa etapem w drodze do prawdziwego ozdrowienia organizmu pochodzi już od Hipokratesa. Dopiero jednak Milton Friedman uczynił z terapii szokowej warunek konieczny dla ozdrowienia gospodarki i społeczeństwa. „Tylko kryzys – rzeczywisty lub postrzegany – prowadzi do realnych zmian” – pisał w przedmowie do swojego opus magnum zatytułowanego Kapitalizm i wolność (co ciekawe, zdanie to wypadło z opublikowanego w 1993 roku polskiego przekładu – być może rany po polskiej wersji terapii szokowej, czyli po planie Balcerowicza, były jeszcze nie dość zabliźnione). Chodzi o to, by wykorzystać wstrząs, jakiemu poddane jest w czasie kryzysu społeczeństwo i przeprowadzić w tym czasie szereg posunięć demontujących przede wszystkim większość instytucji państwa opiekuńczego (cięcie podatków i wydatków socjalnych, deregulację, prywatyzację usług publicznych): „nowa administracja ma na przeprowadzenie poważniejszych zmian jakieś sześć do dziewięciu miesięcy”. Jak opisuje to Naomi Klein: „Guru szkoły chicagowskiej [czyli Friedman] przewidywał, że gwałtowność, skala oraz dynamika reform gospodarczych wywoła wśród społeczeństwa odpowiednie reakcje psychologiczne, które «ułatwią proces dostosowawczy»”. Jest to nowa wariacja na stary makiaweliczny temat. Według Machiavellego książę powinien wszystkie krzywdy wyrządzać na raz.

 

Wyrażenie terapia szokowa sugeruje, że system jest chory i wymaga koniecznej naprawy. Skojarzenie z medycyną sugeruje, że wybór i wprowadzanie w życie środków zaradczych jest domeną ekspertów i nie podlega decyzji obywateli, a czasami nawet muszą one być wprowadzane wbrew obywatelom (uprawnienia emerytalne, itd.). Z kolei słówko „szokowa” daje do zrozumienia, że nie będzie przyjemna. W Polsce wyrażenie to łączyło się często z uzdrawianiem finansów publicznych.

 

Pierwsze terapie szokowe na friedmanowską modłę przeprowadzono w latach siedemdziesiątych XX wieku w Nowym Jorku i w Chile. Dość ostre środki zastosowane w obu tych przypadkach, by doprowadzić do wstrząsu wśród mieszkańców zdają się sugerować, że zwolennicy terapii szokowej nieco zbyt dosłownie traktują ewangeliczną zasadę „jeżeli ziarno […] obumrze, przynosi plon obfity” (J 12, 24). Wiarę w skuteczność takich rozwiązań Naomi Klein nazwała „doktryną szoku” i w książce pod takim właśnie tytułem pokazała, jak służy ona neoliberalnym interesom na całym świecie od reformy zarządzania miastem Nowy Jork w latach siedemdziesiątych przez Chile, Polskę i Chiny aż po dzisiejszy Irak.

 

Koniec cytatu.

 

Friedman i jego wyznawcy nie przewidywali w ogóle takiej możliwości, że ich terapia szokowa może być narzędziem przenoszenia organizmu z jednego choróbska w drugie, bardziej wyniszczające. Niczym narkotyk: zrazu daje poczucie, że wszystko co złe odeszło w niepamięć (i to dosłownie: w niepamięć), ale potem okazuje się, że wciąga nas w otchłań potworniejszą niż wcześniejsze słabości, które poddano terapii szokowej.

 

Nie trzeba być od razu stetryczałym apologetą PRL, by zauważyć, że w czasach RP nasz organizm poddany jest stale, systemowo, takim chronicznym boleściom i traumom, jak bezrobocie, bezdomność, „niezbywalne” zadłużenie „gospodarstw domowych” (i opresja ze strony sektora windykacyjnego), izolacja całych warstw społecznych od tego, co wydawałoby się „należnym” udziałem w postępie i dorobku cywilizacyjnym, w tym w edukacji, aktywnym wypoczynku czy konsumpcji „kultury na poziomie”, obniżenie poczucia bezpieczeństwa (kryminalizacja „ulicy”, zagrożenie integralności rodzin czy całych społeczności i środowisk), rozmaite aroganckie i bezczelne „państwa w państwie”. To nie są „wypadki przy pracy”, tylko systemowe zło traktowane przez naszych „uzdrowicieli” jako „niezbędny koszt” dobrobytu, który niewątpliwie da się wykuglować ze statystyk.

 

Każdy nowy bezrobotny, każdy nowy bezdomny, każda nowa ofiara firmy windykacyjnej (komornika), każdy nowy zdeklasowany przedsiębiorca albo inteligent, każdy nowy „przestępca rozpaczliwy”, każdy kolejny osobnik mający uzasadnione pretensje do urzędów, organów, służb, banków, ubezpieczalni, itd., itp. – jest jak ten bąbelek na ściankach podgrzanego garnka. Niektóre z tych bąbelków „pykają”: ten zejdzie śmiertelnie na serce albo „na wisielca”, ten się ześwini, ten wyląduje „pod celą”, ten przejdzie do sektora prostytucji czy innych patologii.

 

Ilu jednak ludzi może upaść na infart? Ilu popełni samobójstwo? Ilu zostanie przestępcami, dilerami, alfonsami, dziwkami, przydupasami nuworyszy? Kiedy się skończy „potencjał degeneracyjny”, kiedy ilość ludzi „wytrąconych” z systemu-ustroju przekroczy jakiś próg – wrzenie jest nieuchronne.

 

Społeczeństwo, w którym bliskie już jest „parowanie całą objętością” – przestanie być fascynujące swoją mimo-wszystko żywotnością. Bez oglądania się na konwenanse „ugotuje” tych, którzy wpędzili Kraj i Ludność w rozmaite patologie, pod pozorem, że leczą je z socjalizmu.

 

I wtedy padnie pytanie o cyrulika, bo do medyków już się nieco uprzedziliśmy. Cyrulik – powiada Pedia – to osoba, która dawniej zajmowała się zawodowo między innymi goleniem, kąpaniem, rwaniem zębów, czyszczeniem uszu, puszczaniem krwi – a także nieskomplikowanymi operacjami i leczeniem lekkich chorób. Bardziej skomplikowanymi chorobami zajmowali się wykształceni na uniwersytetach medycy, natomiast balwierze wykorzystywali wiedzę ludową i doświadczenia.

 

Motto, jakie przyświecało Cyrulikowi Warszawskiemu zaczerpnięte było z de Beumarchais’a i brzmiało: Śmiejmy się! Kto wie, czy świat potrwa jeszcze trzy tygodnie. Coś mi się jednak wydaje, że ONI-ym raczej nie będzie do śmiechu: na kolejnym festynie nie będą oni na liście gości, tylko w „menu”.

 

PS: wiadomo, że w minionej epoce każdy serwis zaczynał się od informacji, gdzie aktualny I Sekretarz przecinał wstęgę albo zawitał z gospodarską wizytą. Nikt jednak, nawet największy lizus, nie śmiałby wtedy nakręcać atmosfery wokół ślubu sekretarzówny. Śmiejmy się, zatem…