Koń jaki jest

2016-04-10 10:31

 

Jedni skupiają się na technologiach użytkowych, produkując mercedesy, czołgi i substancje chemiczne, inni zaś hodują kwiaty i konie, by ci pierwsi w wolnej chwili mogli oddać się uciechom i rozrywkom. Dobre to i sprawiedliwe.

Kiedy jakiś kraj słynie najlepszymi markami motoryzacyjnymi, to robi wszystko, żeby na każdego wybitnego inżyniera przypadało kilku(nastu) adeptów, gotowych go zastąpić w potrzebie. Kiedy zaś inny kraj słynie z aukcji koni – to najwięksi znawcy branży robią wszystko, by na całe pokolenia ich środowisko stało się ekskluzywne, by nie wyrósł żaden konkurencyjny znawca. Wtedy stają się świętymi krowami, bowiem każda zmiana na węzłowym etacie w stajni – a w stajni są tylko i wyłącznie etaty węzłowe – powoduje ryzyko skrętu kiszek.

Nie mówię że w polskim koniarstwie sprawy się mają jak na monarszym dworze, ale chyba w ten sposób można objaśnić intrygi, które doprowadziły do podejrzeń, iż niezastąpieni w stadninach fachowcy poza działaniami stricte profesjonalnymi coś tam jeszcze dorabiają na boku. No, i kiedy ich się indaguje na „tę drugą” okoliczność – ekskluzywna społeczność się irytuje, światowy klan koniarski wyraża oburzenie, a same konie raczą dostawać owego skrętu kiszek. Im droższe konie – tym skręt kiszek poważniejszy, nie do odratowania.

Podobnie jak wyszydzany nowy dyrektor którejś ze stadnin, jestem wielkim znawcą koni, bo od dziecka orientuję się, gdzie zad a gdzie grzywa. Jeden koń zresztą raczył mnie w dzieciństwie poharatać w ten zmyślny sposób, że kiedy go dosiadłem na oklep bez jego zgody, to pobiegł sobie skrajem iglastego młodniaka i spowodował, że kiedy wybatożony przez gałązki wróciłem na obiad, to rodzona Matka miała trudności z rozpoznaniem, w co się akurat tego dnia bawiłem.

Więc na koniach się – można powiedzieć – znam.

I ta moja znajomość branży każe spostrzec, że chyba nikt nie wywalił na zbitą twarz kompletu „szeregowych załogantów”. W tym sensie zestaw osób, z którymi klacze pani Watts obcują, nie został wymieniony „do korzeni, a te piękne stworzenia nie zostały zestresowane nowym towarzystwem. Wciąż te same osoby, w tym samym reżimie, dostarczały klaczom prowiant, czesały zgrzebłem, wyprowadzały na przebieżki, drapały za uchem i gładziły nozdrza. Jak tu przypisywać końskie skręty kiszek nowej dyrekcji?

Oglądam często wyścigi motoryzacyjne. Wiem z obserwacji (nie mówiąc o zwykłym życiowym doświadczeniu), co to znaczy „team”. Szeregowi drużynnicy, z których każdy ma przypisaną pojedynczą sekwencję prostych czynności przy zmianie kół, tankowaniu paliwa, dokręcaniu potrąconych w wyścigu części – to nie są wysokiej klasy inżynierowie, tylko wprawieni wielokrotnym powtarzaniem treningu szeregowcy. Nie znaczą tyle co specjaliści od podzespołów mechanicznych i elektronicznych albo od strategii czy psychologii. Mogą z jakichś powodów podjąć się sabotażu, ale są pierwsi na liście podejrzanych. W dodatku nikt z zespoów konkurencyjnych nie podkupuje ich, bo i po co, mało to ludzi zdolnych po kilku tygodniach ćwiczeń zmienić koło w 7 sekund?

Mam wrażenie, że ci, którzy na co dzień obcują z końmi pani Watts i innymi końmi (mam być szczery, nie rozumiem, po co kupować za miliony konia, którego potem pozostawia się w miejscu zakupu pod opieką dotychczasowych właścicieli) – nie zmienili stosunku do swoich podopiecznych, kiedy zmienił się dyrektor stadniny. Ich życie nie stało się ani bardziej szare, ani tym bardziej nie nabrało nieoczekiwanych kolorów.

Skoro więc koniom coś nie służy – to rzecz albo w dziadowskich niedoróbkach zalęgłych od zawsze, których akurat pod nowym dyrektorem zaprzestano „łatać” – albo w sabotażu czy w niewiarygodnym zbiegu okoliczności. A jeśli to jest jakiś spisek (każda stadnina na świecie chętnie podstawi nogę wiodącym polskim stadninom, każdy wróg „dobrej zmiany chętnie napluje do talerza nowej nomenklaturze) – to trzeba sprowadzić Colombo, Holmesa, Kojaka, Stirlitza i inne tęgie głowy.

I tym tropem proponuję każdemu nowemu zarządowi w dowolnej branży podążać: nowy dyrektor czy prezes w słowach, jakie zna, powinien uczulić średni personel na jego odpowiedzialność za te setki drobnych codziennych procedur, a najniższemu personelowi dać 30% podwyżki. Moim zdaniem – natychmiast wyjdą na jaw tysiące drobnych niedoróbek, klejonych dotąd „majsterklepkowo” i „złotorączkowo” przez średni szczebel, przykazujący szeregowcom: morda w kubeł.

Temat, jak wiadomo, jest rozwojowy. A magistranci wszystkich dziedzin – łączcie się w analizie procesu „wymiany nomenklaturowej” pod kątem „możecie wygrać wybory, ale Polski nam nie odbierzecie”.