Koszary. Jak sobie radzić z hałaśnikami

2014-03-09 06:34

 

Zanim się człowiek urodzi – już jest skoszarowany w znacznym stopniu. A to dlatego, że – choć obyczaje poluźniły się znacznie od czasów przedwojennych – to jednak dobrze jest, lepiej jest, kiedy dziecko rodzi się w tzw. pełnej rodzinie, czyli ma tatusia i mamusię. I dlatego, że skoro już się „zaszło”, to psim (suczym) obowiązkiem jest w Polsce urodzić, choćby nie wiem co. I dlatego, że w okresie ciąży matka musi utrzymywać przynajmniej formalny kontakt z jakąś przychodnią, pod rygorem ekonomicznym choćby (podobno jednak chodzi o jej zdrowie i dobrą kondycję potomstwa).

No, i urodziło się to-to. Tu zaczyna się kilkuletnia „ścieżka zdrowia” w postaci rejestracji w urzędzie, obowiązkowych wizyt tu i tam, szczepień. Jeśli matkę na to stać – to najmłodsza młodzież ma ją przy sobie 24 godziny na dobę, albo ma niańkę, albo ma żłobek. A jak nie stać – to różnie bywa. Do tego kindersztuba: mów, nie mów, siadaj, wstawaj, słuchaj się, naucz się formułek. Itd., itp. Jeśli potem dziecko wyląduje w przedszkolu (a przynajmniej na rok – musi), to tam wstępnie „zagęszcza” się jego osobowość, aby nie była zbyt otwarta i zbyt elastyczna: za to jest nagroda, za tamto kara, to trzeba, tego nie wolno. Nad wszystkim czuwa pani, która nie jest na pewno ani mamą, ani babcią, ani ciocią, ani sąsiadką. Jest panią. Wszechwładną od śniadania po podwieczorek.

Jeszcze zanim to-to zacznie rozróżniać dobro od zła (tę umiejętność człowiek przysposabia w wieku 8-11 lat) – już ma obowiązek szkolny. Teoretycznie może go wypełniać w domu (wyobraźnia rodziców i kilka ruchów formalnych daje taką możliwość), ale 99,99999% sześcio-siedmiolatków idzie do „wytwórni”, aby tam kilka godzin dziennie chłonąć wiedzę spreparowaną urzędowo, przykrojoną do potrzeb nie wiadomo czyich, w reżimie takim samym, jaki obowiązuje w dowolnej fabryce (normy, wyniki, oceny, plany pracy, gwizdki na przerwy, totalna władza „nadrzędnych”, kary i nagrody, pozycjonowanie w grupie, sztuczne podziały na grupy). Teoretycznie szkoła ma również wychowywać, ale konia z rzędem dla szkoły, która o tym myśli poważnie (wiem, wiem, są przecież lekcje katechezy).

Do szkoły ponadpodstawowej człowiek idzie już wtedy, kiedy dostanie szóste świadectwo będące dowodem, iż jest w miarę dobrze „ułożony” i posiadł elementarne umiejętności, czyli ma minimalny „wsad” pozwalający mu obracać się w świecie liter, cyfr i struktur organizacyjnych. Czyli jest wstępnym materiałem na robota. Jeśli okazał się w tym czasie osobnikiem niepełnosprawnym jako materiał na robota – ląduje w obszarze pomocy socjalnej (jako bywalec ośrodków pomocy dla niepełnosprawnych) albo w poprawczaku (co oznacza, że „system” chce mu „dać szansę” prawidłowej socjalizacji).

Gimnazjum – to czwarty odcinek taśmy produkcyjnej. Wcześniej – pamiętajmy – była ciąża, potem okres żłobkowy, trzecim etapem był okres przedszkolny. Pół-obowiązkowy. 12-13-letniego bachora nie wolno przecież zatrudniać (jeszcze), więc zamiast siedzieć w domu czy szlajać się po dzielnicy (po wsi) – niech przebywa w kolejnej wytwórni, może co z niego wyrośnie.

To tu, w gimnazjalnym reżimie jakże przeciwnym do instynktów, które niczym trądzik wyłażą zewsząd w wieku 12-16 lat, „zdobywa” się najwięcej „wiedzy” mającej charakter „zobaczmy, ile twój mózg i temperament jest zdolny zaaplikować”. 80% materiału gimnazjalnego – zaliczanego zresztą metodą zgadywanek testowych – nigdy w życiu nie będzie zastosowana, nie jest też – wbrew pozorom – przyszłym „tłem orientacyjnym”, a to ze względu na stopień sformalizowanej szczegółowości i znikome wiązanie tego co „zaliczane” z tym czego „uczy życie”. Zatem – wniosek oczywisty – gimnazjum jest dobrym powodem dalszego pogłębiania formuł koszarowych, testowania ludzkiej zdolności adaptowania się w reżimie złożonym ze sztanc, formuł, reguł, zaliczeń, rubryk, „ciepło-zimno”, pozycjonowania „pod oczekiwania”.

16-latek staje przed pierwszym dorosłym wyborem. Może już się zatrudnić, może kontynuować „kształtowanie wiedzy i osobowości”, może też urwać się spod „opieki” systemu i przejść do któregoś ze światów równoległych, na przykład tego zakazanego, nazywanego przez system przestępczością. Na pewno są jakieś badania, z których jasno wynika, dlaczego ludzie w tym wieku dokonują takich a nie innych wyborów. Ja na szczęście takich badań nie znam. Sądząc po tym, że około 20% abiturientów oblewa egzamin dojrzałości – nie przypuszczam, aby wszyscy licealiści poważnie myśleli o studiach. Raczej dokonuje się „aproksymacja w przyszłość”: skoro już tyle lat idziemy po ścieżce zadanej przez reżim – to niech się dzieje dalej, może cos się zadzieje dobrego?

18-19 letni człowiek staje się pod względem formalnym pełnoprawnym obywatelem. Ciekawe, jaki odsetek tego towarzystwa rozumie zmianę swojego statusu i potrafi ją dla siebie ugrać. Jaki odsetek jest gotów jakiejkolwiek władzy (urzędnik, policjant, polityk, nauczyciel, kontroler, pracodawca, itd., itp.) powiedzieć: ok., rozumiem co do mnie mówisz, rozumiem, że chcesz mieć nade mną władzę, że pracujesz dla systemu, który żąda choć nie zawsze daje, ale powiedz najpierw, co oferujesz, bo władza nade mną będzie ciebie kosztować, o ile w ogóle na to się zgodzę.

Otóż sądzę, że czas gimnazjalny i czas licealny – powinny być okresem intensywnego przygotowania obywatelskiego. Okresem „wyliczania” z listy elementarnych umiejętności społecznych i podawania ich coraz bardziej dojrzałych postaci. Bo to jest „ostatni gwizdek”, ostatni czas, kiedy młodemu człowiekowi (i młodej człowieczycy) można to wszystko serwować pod przymusem (jakim – to kwestia kultury nauczania i kultury osobistej nauczających).

Jeśli coraz większy – i zastanawiająco duży – odsetek „młodych dorosłych” nie znajduje pracy i nie umie samodzielnie ustawić swojego życia w obszarze dochodowym – to mamy oto przykład porażki wszystkiego, co się rozumie pod pojęciem edukacji. Z takich ludzi wyrasta albo menel, albo roszczeniowy podskakiewicz, albo oportunista, albo łokciowy pozycjoner, albo przestępca, albo emigrant, albo… żadna z tych potencjalnych postaci nie zasługuje na miano obywatela.

Okres ewentualnych studiów, albo terminowania w obszarze gospodarczym-pracowniczym – to już jest o to mgnienie za późno, by rozpoczynać edukację obywatelską (choć jest to najlepszy czas na specjalizację zawodową). Edukacja, która do dorosłego życia skierowuje człowieka zupełnie nieprzygotowanego – to edukacja cynicznie wpasowująca absolwenta w sytuacje, kiedy zbyt dużo wiedzy zdobędzie on na błędach własnych. Pokiereszuje w ten sposób swoją „obywatelską” osobowość, ale też będzie bardziej „kosztowny społecznie”, pod każdym względem.

Obywatelska edukacja w gimnazjum i liceum, która powinna zdecydowanie wypierać zaawansowane elementy „sylabusa” nijak przekładające się na przyszłe życie zawodowe i społeczne – powinna obejmować i wciąż od nowa „ćwiczyć” trzy zasady (można je rozbudowywać do woli):

  • - nie obwiniaj drugiego, współżyjącego obok ciebie, że nie jest tak doskonały, jakbyś od niego oczekiwał (albo jak sam jesteś), znajdź sposób, byście obaj skorzystali na tej różnicy;
  • - jeśli jesteś w czymś lepszy od innych – to nie kapitalizuj tego, nie dyskontuj dla siebie, ale uczyń, by inni byli w tym nie gorsi od ciebie;
  • - pozwól każdemu bezpiecznie głosić swoje poglądy w gronie, w którym się zakotwiczyłeś, ale pogoń go precz, jeśli on swoje poglądy spróbuje narzucać innym jako obowiązujące;

Te trzy zasady w rzeczywistości oznaczają jedno: NIE ŻYJESZ PO TO, BY NA TWÓJ RACHUNEK ROZWIJAŁO SIĘ WSZYSTKO WOKÓŁ CIEBIE (miasto, region, firma, państwo), TYLKO PO TO, BYŚ TY ROZWIJAŁ SIĘ W SWOJEJ RODZINIE, WSPÓLNOCIE, SPOŁECZNOŚCI. Dopiero kiedy „zabezpieczony” jest twój rozwój w rodzinie, wspólnocie, społeczności – możesz spokojnie wywiesić flagę rozwoju miasta, regionu, firmy, państwa, itd., itp. Inaczej one ciebie zdominują i twojego rozwoju już nie będzie, bo taka jest natura rozwoju i jego logika. Ostatecznie staniesz się służbą, podnóżkiem, materiałem, podatnikiem miasta, regionu, firmy, państwa, które zawsze będzie deklarować, że „wszystko dla ciebie”, a realizować będzie politykę „wszystko twoim kosztem”.

To są te elementy wychowania (tak, wychowania!), które wciąż od nowa, w cyklach miesięcznych, może kwartalnych, powinny być wałkowane na coraz wyższym poziomie, zamiast zaawansowanych informacji matematycznych, biologicznych, chemicznych, fizycznych, językowo-stylistycznych, itp. Nie, nie apeluję o ograniczanie edukacji w tych sprawach, ale o to, by wciąż pokazywać, jak uniwersum opisane przez matematykę, biologię, chemię, fizykę, lingwistykę i inne dziedziny przekłada się na funkcjonowanie człowieka w rodzinie, wspólnocie, społeczności, zbiorowości. O pokazywanie, czym różni się „państwo” mrówek, ssaków, ptaków, owadów od „państwa ludzkiego”. Jaka jest role jednostki pośród innych jednostek. Jakie są prawa i obowiązki uczestnika życia zbiorowego, publicznego, społecznego. Czemu służą rozmaite instytucje społeczne i mechanizmy. W czym człowiek przerasta świat ożywiony, a w czym jest na szarym końcu – i dlaczego. Na czym polega przewaga działania wspólnego nad działaniem jednostkowym.

Oczywiście, że miasto, region, firma, państwo – to dorobek kulturowo-cywilizacyjny. Ale marny to dorobek, wokół którego masz na rozkaz, w reżimie obcym twej naturze, chodzić i skakać w rytm nie twojej muzyki, a twój rozwój kuleje, bo każdą nadwyżkę ów dorobek pochłania, zanim cię ostatecznie nie wypluje. I ci nieliczni, których taki los nie spotka – to nie powinni być twoi idole, tylko to są właśnie beneficjenci systemu, który z ciebie robi dziada.

Taka edukacja nie musi oznaczać tępego siedzenia w ławce i wpatrywania się w tablicę. Ale jest niezbędna.

Bo kiedy człowiek wchodzi w siódmy okres swojego życia (jako absolwent studiów, jako „czeladnik” w zawodzie po kilkuletniej praktyce) – to jego dramatem jest to, że jedynym „poważnym” elementem jego edukacji jest umiejętność podporządkowania się „starszemu” lub „kierownikowi”, wbrew sobie, byle tylko „ustabilizować” swoje status quo mierzone dochodem, pozycją, stanem rodzinnym, zewnętrznymi atrybutami dostatku.

I dopiero jako totalnie wypluty przez system, np. na bezrobocie, na bez-rodzinność, na bez-społeczność, albo jako „szczęśliwy i bogaty” emeryt, czy nie daj boże rencista – masz pierwszą w życiu trwałą okazję żyć jak obywatel, bez zobowiązań, rób co chcesz. Pytanie, czy to potrafisz, i czy przypadkiem nie jest na to zbyt późno…

Ok., zatem – nawet jeśli mam rację – co zrobić z tymi, którzy już są, żyją „spreparowani” przez dotychczasowość?

Tu ucieknę się do nieco nieeleganckiego dowcipu. Nowa pani nauczycielka geografii, nie mogąc sobie poradzić z rozbisurmanioną gromadką uczniów, biegnie do gabinetu dyrektora i skarży się na klasę. On zaś mówi: chodźmy, pomogę. Po drodze do klasy dyrektor wichrzy sobie włosy, zdejmuje marynarkę, wpada do klasy i przekrzykuje hałaśników: czołem ziomale, cisza, będę nawijał! Tu macie nową panią, ona zna różne takie sprawy, dziś będzie o tym, jak naciągnąć prezerwatywę na globus. Cisza zapadła, bo ich zaskoczył, czegoś nie zrozumieli.  Wreszcie któryś z hałaśników pyta: ee, dyro, a co to jest globus? Dyrektor na to: no, widzisz matole, o tym właśnie nowa pani wam teraz opowie. Tylko cisza ma być, bo to parę minut potrwa.

 

*             *             *

Kiedy mówię o spółdzielczości, to jestem jak ta nauczycielka: ja niby o sprawach elementarnych, że niby ziemia jest okrągła, ale dla większości czytających, a zwłaszcza dla administratora „blogowiska” – to są jakieś bajduły nic nie warte.

Kiedy mówię o spółdzielczości, to nie mam na myśli marginesu, gdzie zbierają się drobni rolnicy, inwalidzi, lokatorzy wbici w jakąś wielkopańską formułę (czyli nabici w butelkę) – tylko o tym myślę, że aby gospodarka służyła zaspokajaniu ludzkich potrzeb, to owe potrzeby muszą przyświecać każdemu działaniu gospodarczemu. Nie uzyskasz tego ani w firmie budowlanej, ani w korporacji informatycznej, ani w administracji samorządowej, ani w urzędzie państwowym, ani w banku: tam jesteś trybikiem w maszynie, która ma serdecznie w nosie i ciebie, i takich jak ty w masie. Bo ma swoją własną pragmatykę i swoje własne racje, najczęściej wrogie twojemu interesowi, choć deklarują – jakżeby inaczej – że tylko dla ciebie powstały i się poświęcają dobru powszechnemu.

A że spustoszenie obywatelstwa, umysłów i „społecznego odczuwania” jest u nas ogromne – roboty w tej sprawie jest duuuuużo.