Koza w hotelu (ROZMOWY Z KOZĄ)

2018-06-05 16:37

 

Zacznijmy od tej „kozy”. W naszej „gwarze ludowej” słowem tym określamy często rower. Zwykły rower, na którym podjeżdżamy do sklepu po zakupy albo gnamy nad rzeczkę by się wypluskać. Spotkałem się z „właścicielem” tak rozumianej „kozy” będąc na stanowisku pracy, a w hotelowym „garażu” stała również moja własna „koza”. Dwóch rowerzystów-pasjonatów w jednym miejscu – to już coś.

Okazało się szybko, że „cosa” to początek adresu mejlowego Saviero Comandatore, (nick zbudowany na pierwszych literach jego imienia i nazwiska) – który okazał się moim „bliźniakiem”: jesteśmy rówieśnikami (60 i 61 lat), obaj mamy po 3 córki, obaj jesteśmy pasjonatami roweru i obaj jesteśmy glob-włóczykijami.

No, i warto wspomnieć o Cosa Nostra, organizacji mafijnej (to akurat nas obu nie interesuje, ale w dosłownym tłumaczeniu brzmi to „Nasza Sprawa” (w domyśle: wspólna) – i to już jest bliższe prawdy. Samo słowo „comandatore” oznacza… dowódcę. No, nieźle, bo ja jestem Herman: imię o tym brzmieniu pochodzi z języka germańskiego i najprawdopodobniej zostało utworzone od słów „heri” (wojsko, wojownik) oraz „man” czyli człowiek, mężczyzna.

Nazwałem zatem roboczo mojego najnowszego znajomego, Saverio, „kozą”, i oby on nie dowiedział się, że słówko oznacza też zwierzę „samo-karmiące się” byle czym, byle było zielone. Albo, jeśli już się dowie, to niech pamięta, że koza w gospodarstwie domowym „na dorobku” jest chodzącym szczęściem, bo to i mleko, i małe koszty…

 

*             *             *

Spotkałem Saverio w hotelu, 3 minuty drogi od Zachęty, 4 minuty drogi od pomnika Katastrofy i od Grobu Nieznanego Żołnierza, 7 minut drogi od Pałacu Kultury i Nauki, czyli architektonicznego „prezentu Stalina dla Warszawy”, na ulicy kilkunastu nocnych klubów równoległej do Traktu Królewskiego. Ja w tym hotelu spędzam pracowniczo część niektórych nocy dorabiając do swojego budżetu, on pojawił się w nim w drodze z Moguncji do Moskwy na mistrzostwa w piłce kopanej.

Był dzień 4 czerwca, świętowany w u nas przez niektórych (i zarazem przeklinany przez innych) jako rocznica wyborów z roku 1989, po których jakiś czas nosiliśmy się w Polsce z Sejmem Kontraktowym. Popołudnie mocno przyprószone nachodzącym zmierzchem. Do hotelowego foyer zawitał osobnik ubrany na „rowerowo”, a kiedy on się meldował w recepcji, ja wprowadziłem do „garażu” jego obładowany sakwami rower, który on ufnie postawił przed wejściem.

Dość szybko okazało się, że Saverio, usiłujący przełamać bariery językowe dzielące go od hotelowej recepcji –spotkał we mnie sojusznika, choć ja poliglotą nie jestem. Tyle że jako włóczykij turystyczny widziałem już niejedno, a jako czytelnik rozmaitego słowa pisanego lgnę do języków europejskich, które „w czytaniu” jako tako ogarnąłem.

Ta znajomość zaczęła się zbyt „awanturniczo” (przygodowo), abym ją skwitował prostą uwagą „poszedł spać, odpocząć po długim etapie kolarskim”.

2 czerwca napisał na swoim FB profilu: Sabato 26 maggio sono partito con la bici da Magonza per andare a Mosca. IL Viaggio durera 22 giorni come (Mainz - Gela ). Attraversando sette paese Germania, Repubblica Ceca, Polonia, Bielorussia, Lituania, Lettonia, Russia. Dopo 8 giorni mi trovo in Polonia e ho gia fatto piu di 900 km.

Saverio – dowiaduję się zanim zniknął w windzie – urodził się we Francji, ale jest Włochem, a mieszka od wielu lat w Niemczech, w uniwersyteckim, katedralnym, gutenbergowskim mieście Moguncja. Tą ostatnią informację wyczytałem na tabliczce przyczepionej do tylnego błotnika rowerowego: MAINZ-GERMANY-MOSCOW.

 

*             *             *

Jeśli ktoś ma bezpośrednią styczność z tradycją Imperium Romanum (poprzez pochodzenie), z demokracją Encyklopedystów (poprzez urodzenie) i z teutońskim wariantem demokracji Reich-u – to on jest nosicielem europejskości właściwie wzorcowym. Tej dzisiejszej, która do Hellady tylko udaje, że się przyznaje.

W ten sposób Saverio stał się właśnie adresatem moich listów. Jednostronnych rozmów. Będę w nich „molestował” go na okoliczność tego, co ma w swoich człowieczych trzewiach. Bo ja tego nie mam, zbyt jestem Słowianinem

 

*             *             *

Kilkanaście godzin później, kiedyśmy się żegnali na szosie (on do Moskwy, ja – do mieszkanka odespać noc) – byliśmy już dobrymi znajomymi. Jak do tego doszło? Ucz się, Historio!

Następnego ranka Saverio zszedł na śniadanie i – pełen dobrego humoru przełamanego tryskającym zeń życiowym optymizmem – zagadał do mnie w swoich kilku językach. Okazuje się, że następny nocleg zaklepał w Zambrowie, między Łomżą a Białymstokiem, a potem zmierza na Litwę, ale przez Kuźnicę Białostocką, by zahaczyć o Białoruś i zanocować w Druskiennikach. Nie wiem, kto mu doradzał marszrutę, ale zazdroszczę mu tej wyprawy.

W swoich notatkach miał zanotowane, że jedzie przez Radzymin (w życiu bym tak trasy nie zaplanował). A że ostatnio jest to „moje” miasto, poza tym w „garażu” czekała moja 13-letnia „mangusta” (rower spisujący się od lat na zadowalającym poziomie) – zaproponowałem mu, że go „doholuję” dokąd się da.

Na tej drodze liczącej do 25 km jest tyle remontowych i inżynieryjnych niespodzianek – że chyba uratowałem mu cały koncept i wiarę w polskie drogi. Sam trasę znam na pamięć, więc go przeprowadzałem przez „kanały”, czasem jadąc pod pręd poboczem szosy.

A kiedy mu się „koza” trochę zbiesiła (pękła szprycha, zwichnął się hamulec i „myszkowało” koło tylne) – dowieźliśmy się do serwisu rowerowego, który akurat z samego rana był otwarty i uporał się z jego przypadłością w 20 minut.

 

*             *             *

Przejechaliśmy dwa radzymińskie „kardinale” (ronda) i na wylotowej ku Białemustokowi pożegnaliśmy się jak starzy dobrzy znajomi.

Oczywiście, że nie znam Saverio, ale łączy on w sobie tyle tego, co siedzi we mnie – że postanowiłem „wykorzystać” go jako dobry pretekst dla własnych refleksji. I trochę budując cokół pod pomnik dla jego awanturniczo-przygodowej pasji.

Ciąg dalszy nastąpi…